Górecki jako pionier post-rocka

Zawsze jest dobry moment na powrót do Symfonii pieśni żałosnych Henryka Mikołaja Góreckiego. Ale tym razem szczególnie dobry, bo smutno. Dla jednych ze względu na kalendarz liturgiczny, dla innych – bo Belgia, bo jakieś sprawy osobiste, dla mnie – bo porządnych dziennikarzy wyrzucają (i gdyby ktoś do mnie w tej sprawie zadzwonił, tobym się podpisał pod listem, ale informuję ze smutkiem, że nikt nie dzwonił). Nowa płyta Colina Stetsona nosi po prostu tytuł Sorrow, czyli Smutek, i jest wyjątkowym, brawurowym podjęciem tematu najbardziej bestsellerowego utworu muzyki poważnej. W dodatku utworu polskiego. I właśnie z powodu tej płyty, wyjątkowo jeszcze przed premierą (i przed dzisiejszą wieczorną prezentacją w radiowej Dwójce) pozwalam sobie na tych parę słów. Bo Stetson powiedział o karierze III Symfonii więcej niż którykolwiek z powołujących się na nią muzyków spoza poważkowego grona.

Historia utworu w trzech zdaniach? Powstał w roku 1976, ale po premierze zbierał mieszane recenzje: Andrzej Chłopecki pisał, że to arcydzieło, stawiające twórcę w rzędzie geniuszy, ale już Ludwik Erhardt brutalnie – że kompozytor wykroczył tu chyba poza granicę, jaką nasza kultura otoczyła ten teren działalności człowieka, który nazywamy sztuką (oba cytaty za NINAteką, gdzie można też posłuchać oryginału utworu). Jedni słyszeli w nim minimalizm i mistyczną melancholię, inni – prostotę, bo to nie jest skomplikowana kompozycja. Po wydaniu na płycie wytwórni Nonesuch w roku 1992 III Symfonia – w sposób właściwie niewytłumaczalny i nienotowany wcześniej – podbiła listy przebojów w Wielkiej Brytanii i Stanach Zjednoczonych, sprzedając się do tej pory w nakładzie ponad miliona egzemplarzy.

Z jakichś powodów dzieło Góreckiego na początku lat 90. nie tylko przemówiło do wytrawnych melomanów, ale też trafiło we wrażliwość nowego pokolenia. Świadczą o tym oczywiście czy to nawiązania w popkulturze (Lamb i ich utwór Gorecki), czy to późniejsze wyznania różnych postaci świata muzyki rozrywkowej: Jonny’ego Greenwooda, Jóhanna Jóhannssona albo Andrew Birda, którego słowa z wywiadu dla magazynu „Filter” przytoczę w oryginale, żeby niczego ze znaczeń nie uronić: It’s just a badass piece of music and there’s a good reason why we’re talking about this piece in a popular music magazine. It has a similar effect on an open-minded listener that [Radiohead’s] Kid A has. It spoke to my youthful romantic tendencies, sure, but still holds up later. Ale Górecki jako wpływ na trip-hop czy na estetykę Radiohead? Na nowych songwriterów? To się jakoś niespecjalnie tłumaczyło na planie muzycznym.

Także saksofonista Colin Stetson słuchał III Symfonii w młodości, na drugim roku college’u (To była jedna z tych chwil, które zupełnie zmieniają muzycznie umysł człowieka), i już wtedy – jak przekonywał w niedawnej rozmowie z BBC Radio 6 – myślał o reinterpretacji tego utworu. A właściwie „myśleli”, bo rzecz narodziła się w okresie, gdy jeszcze trochę więcej czasu spędzał ze swoją siostrą Megan Stetson. Dziś prowadzą niezależnie świetnie rozwijające się kariery muzyczne, a ona jest mezzosopranistką. I po dwóch dekadach rzecz okazała się możliwa do realizacji, w gronie 12 osób, różnych muzyków, których Stetson – Amerykanin z urodzenia, Kanadyjczyk z zamieszkania – poznał podczas wielu lat pracy jako solista i instrumentalista sesyjny. Są wśród nich skrzypaczka Sarah Neufeld (znana z Arcade Fire), o której pisałem także w kontekście duetowej płyty ze Stetsonem, czy perkusista Greg Fox (znany choćby z Liturgy, specjalny gość ostatniej edycji Unsoundu).

Kompozycja w tej wersji jest właściwie nienaruszona – przynajmniej jeśli chodzi o partyturę. Trwa chyba o minutę krócej niż orkiestrowa wersja wydana przez Nonesuch (przy czym część pierwsza jest minimalnie dłuższa). Śpiewa oczywiście Megan Stetson, a Colin majstrował głównie przy brzmieniach, stawiając na rozbudowaną sekcję dętą, a do pojedynczych instrumentów smyczkowych dodając jeszcze gitarę, syntezatory i perkusję. Ta ostatnia zmienia oblicze utworu najmocniej. Wprawdzie od początku pierwszej części słychać zmianę instrumentacji – saksofon basowy wykonuje charakterystyczną partię kontrabasów i dopiero zza coraz potężniejszych instrumentów dętych wyłaniają się stopniowo smyczki – to jednak największą różnicą jest wejście w 9. minucie perkusji, ze zdublowanym (po metalowemu) bębnem centralnym, który w ciągu jednej, może dwóch minut nasuwa nam natychmiastowe skojarzenie. Otóż prawda o utworze Góreckiego w latach 90. może być tak prosta jak sam utwór. I tak prosta jak rozwój rocka w tamtej dekadzie. Otóż symfonia Góreckiego trafiła do masowej publiczności na CD dokładnie w tym momencie, gdy kolejna tradycyjna fala rockowej energii się wyczerpywała i miał się pojawić post-rock. Ba, dzieło Góreckiego w wersji Stetsona jest pierwszym postrockowym utworem wszech czasów. Crescendo pierwszej części, podobnie jak dynamika części ostatniej to coś, pod czym mogliby się podpisać założony w 1994 roku Sigur Rós, założony w roku 1995 Mogwai, a przede wszystkim powstała w roku 1994 formacja Godspeed You! Black Emperor. Daruję sobie mozolne wysyłanie do członków ich managementów maili z pytaniem, czy muzycy tych grup słyszeli III Symfonię, bo uważam tę kwestię za trywialną (update: właśnie zwrócono mi uwagę, że w Moya GY!BE się niejako przyznali do inspiracji). W tamtych czasach trzeba było nie mieć odtwarzacza CD, żeby nie słyszeć nigdy tego utworu.

Owszem, krytycy muzyki poważnej być może będą podważać różne elementy tej fanowskiej reinterpretacji. Czy to odbiegającą nieco od kanonu wykonawczego partię wokalną Megan Stetson (nasze Stefania Woytowicz czy Zofia Kielanowicz, a także Dawn Upshaw z wersji Nonesuch to sopranistki), czy to perkusję, pracującą na szczęście właśnie w tradycji postrockowej, tudzież postmetalowej (co słychać w części trzeciej), czy wreszcie natrętnie słyszalne przez moment w samej końcówce I części syntetyczne brzmienia. Owszem, wykonanie Stetsona i jego jedenastki gubi niuanse, ale to cena siły rażenia – ta jest niesamowita, w kulminacji pierwszej części wręcz porażająca. Poza tym same zapętlone pomruki saksofonu Stetsona mają szczegółem inkrustować ciężkie akordy nawet w najgłośniejszych momentach. Całość ma niższe brzmienie od oryginału, choć zarazem piękne przejrzyste akordy drugiej części Amerykanin oddał z dużą wiernością w stosunku do pierwotnej wersji. Owszem, Stetson – jak sam mówi – bardziej „dodawał” niż „ujmował”, więc momentami dochodzimy być może do sytuacji lekkiego przesytu, ale czy gdyby to była płyta GY!BE, to czy czasem nie uznalibyśmy jej za wyróżniającą się w ich dyskografii? Mam nawet wrażenie, że nagrywający zwykle dla Constellation Stetson specjalnie nie opublikował tego albumu pod szyldem kanadyjskiej wytwórni, żeby tego powinowactwa szczególnie nie eksponować. Swoją drogą, już za kilka dni wrócę na Polifonii do historii post-rocka, ale od zupełnie innej strony.

Mam na koniec propozycję. Jeśli krytyka muzyczna po poważnej stronie (czekam na głosy) przegoni Colina Stetsona z jego wizją Symfonii pieśni żałosnych, to po prostu przyjmijmy ją z otwartymi ramionami jako część historii muzyki popularnej. W końcu po pierwsze jest popularna, a po drugie ta wersja otwiera nam oczy (czy raczej uszy) na dokładne wyczucie przyszłych mechanizmów rozmontujących w latach 90. rockową formułę, które Górecki miał półtorej dekady wcześniej, pisząc swe długie, posępne crescendowe motywy. Możecie dalej pytać, po co świetnemu skądinąd muzykowi była taka ryzykowna płyta. Ale cóż jest lepszego niż dowiedzieć się dzięki takiemu wykonaniu, o co tak naprawdę w tym przedziwnym efekcie III Symfonii chodziło?

COLIN STETSON PRESENTS Sorrow. A Reimagining of Gorecki’s 3rd Symphony, 5Hz 2016, 9/10, premiera: 8 kwietnia