Depresja po popie, radość po Popie

Nie lubię wpisów wielotematycznych, ale wystarczył dzień przerwy i tematów pojawiło się naprawdę dużo. Będzie więc dziś o tym, kogo obsmarowała Kim Gordon w swojej biografii, o tym, jak Lester Bangs obsmarował ELP, no i w jaki sposób Iggy Pop zareagował na moją recenzję. Do tego hiphopowcy samplują grupę Camel. Świat się może kończy, ale tematy nigdy.

IMG_20160315_193555_edit1. Książka Dziewczyna z zespołu Kim Gordon ukazała się po polsku. Na dziesiątki opowieści pełnych rockowego testosteronu wreszcie jakaś rockandrollowe świadectwo kobiety. Rzecz mówi oczywiście głównie o 27-letnim małżeństwie z Thurstonem Moore’e, którego rozbicie doprowadziło do rozpadu zespołu Sonic Youth, ale byłbym złośliwy, nie sygnalizując tego, jak wiele innych ciekawych wątków ta świetna autobiografia podejmuje. Jest to historia o dziewczynie, która przyjechała do Nowego Jorku i wsiąkła w tutejszy świat artystyczny w najciekawszych dla niego latach 70. Po drugie, historia o kreowaniu własnego wizerunku (Nauczyliśmy się, że skoro nasza muzyka jest dziwna i dysonansowa, dziewczyna stojąca na środku sceny może pomóc sprzedać zespół – notuje Gordon). Po trzecie, dość bezceremonialnym miejscami rzutem oka na gwiazdy, które poznawała, w tym Cobaina, którego związek z Courtney Love (zdaniem Gordon: narcystyczną socjopatką) rodził się na jej oczach (Oho – powiedzieliśmy sobie wtedy wszyscy. – Nadchodzi katastrofa – wspomina Gordon), albo Billy’ego Corgana (Nikt go nie lubił, bo był mazgajem i traktował swój zespół śmiertelnie poważnie). Jest tu wreszcie sporo opowieści o pracy w Sonic Youth, w tym autobiograficzny wątek wpisany w mój ulubiony utwór Death Valley ’69. Wszystkiego nie będę zdradzał, choć bardzo obszernie opisałem tę książkę przy okazji jej oryginalnego wydania. Wy możecie więc kliknąć, a ja nie będę się dzięki temu powtarzać.

iggy_pop2. Iggy Pop wydał znakomitą płytę Post Pop Depression. I gdy piszę „znakomitą”, nie mam na myśli tego, że wow, stary człowiek i ciągle może, tylko autentyczne zaskoczenie związane z płytą pełną powściągliwości, inteligentnych rozwiązań muzycznych i dobrych tekstów. Najbardziej ujęło mnie to, że Josh Homme (którego działania lubię wybiórczo, więc nie on mnie tu przyciągnął), Dean Fertita z The Dead Weather (którego umiejętności gitarowe już tu kiedyś chwaliłem) i perkusista Matt Helders (z Arctic Monkeys, których fanem nie jestem) stworzyli tu Popowi pełnokrwisty zespół, którego moim zdaniem po prostu nie miał w poprzednich dekadach. Pomijając The Stooges, rzecz jasna. Nieco szerzej, ale równie entuzjastycznie potraktowałem tę płytę w recenzji dla „Polityki”. Zasugerowałem „wspólnotę ocalonych”, bo wiadomo – stary band Iggy’ego śmiertelnie przerzedzony, a jedna z grup Josha Homme’a przeżyła ostatnio szczęśliwie strzelaninę w paryskim Bataclan. Internauci pod recenzją zaatakowali mnie za umieszczanie Homme’a w paryskiej sali. Poszarżowałem z tą tezą, jasne, ale on tam naprawdę miał grać! Poza tym warto wszelkimi środkami opowiadać o płycie Popa, bo słuchana na przemian z Blackstar Bowiego robi wrażenie, że mamy znów lata 70. i panowie właśnie lądują na Dworcu Gdańskim w Warszawie (a przede wszystkim: są w pełni formy). Jestem już zresztą w zmowie z Popem, o czym świadczy screen z jego Facebooka, z celnym w sumie komentarzem, który traktuję jako żart. W każdym razie z przemianą materii nie najgorzej, a przestać nie zamierzam. Przynajmniej dopóki ten prawdziwy Pop nauczy się polskiego i zadzwoni, żeby powiedzieć, jak to było z podróżą do Polski.
Przy okazji: zbiórki na mural i neon pamięci Davida Bowiego w Warszawie ciągle aktualne!

3. Sporo czasu w tym tygodniu zajęło mi czytanie o gorąco tu komentowanym Emersonie. Polecam długi artykuł Lestera Bangsa z pisma „Creem” (1974 r.) przedrukowany w książce Main Lines, Blood Feasts and Bad Taste. Bangs ma oczywiście inną perspektywę na sukcesy ELP. Jeśli wybuchnie kryzys energetyczny, tych facetów trzeba będzie uznać za zbrodniarzy wojennych – pisze. Stara się w tekście uzasadnić (rozmawiając trochę z muzykami grupy – poza Emersonem, który nie zgodził się na wywiad). Emerson nigdy w życiu nie zagrał interesującej solówki – przekonuje dziennikarz. – To w ogóle nie są solówki, to tylko koleś, który jeździ na wyścigi po klawiaturze, niczym Liberace próbujący grać Mozarta na amfetaminie. To tak w ramach przełamywania tez mojego tekstu sprzed paru dni. Człowiek umiera, spór pozostanie.

4. Zastanawiając się nad oceną starego prog-rocka, słuchałem ostatnio albumu australijskiej rapowej grupy Curse ov Dialect Twisted Strangers, bo muszę przyznać, że całkiem zbił mnie z tropu i wciągnął otwierający ją utwór Brotherhood z bezwstydnie podklejonym motywem z The Snow Goose grupy Camel. Prog-rock w praktyce, oczywiście wzięty w mocny cudzysłów, ale zarazem zaskakujący w tym wydaniu. Cały album to zresztą radosny śmietnik sampli, wykorzystywanych w sposób równie bezceremonialny i rozbrajający. Wizja alternatywnego hip hopu w tym wydaniu jest wprawdzie odrobinę archaiczna, nawet w porównaniu z działaniami kolektywu clouddead, Antipop Consortium czy innych amerykańskich tuzów abstract hip hopu sprzed kilkunastu lat, styl rapowania ewidentnie do nich nawiązuje. Choć zarazem bliskość różnych gatunkowych bytów na australijskiej scenie sprawia, że panowie z Curse ov Dialect są bardziej teatralni, nawet kabaretowi, dadaistyczni, otwarci na przeróżne wpływy, plądrofoniczni. Stąd obok dość typowych sampli riffów gitarowych mamy tu fragmenty muzyki arabskiej, a obok eksperymentalnych brzmień sample otwarcie popowe. Całość jest jednak zbudowana z zaskoczeń i nawet publikacja tej płyty w katalogu Monotype zdziwiła mnie trochę. Jeśli Iggy Pop proponował depresję po popie, to Australijczycy z Melbourne raczej tańczą na jego grobie.

CURSE OV DIALECT Twisted Strangers, Valve/Monotype 2016, 8/10