Nie mówcie tylko „piąty Beatles”

Pogłoski o tym, że wszyscy wielcy świata muzyki już zmarli, życie weryfikuje nam ostatnio dość brutalnie. Sir George Martin odszedł wprawdzie w sędziwym wieku (90 lat) i jako człowiek artystycznie spełniony (pół wieku kariery zostawił już parę la temu za sobą, zamykając pracę produkcją retrospektywnej płyty miksującej repertuar The Beatles Love), ale jego znaczenie dla świata muzyki popularnej było tak duże, a wpływ tak znaczący, że można by mu poświęcić retrospektywną audycję od rana do wieczora i zostałoby jeszcze parę zaskoczeń. Dlatego nie dajcie sobie wciskać do końca dnia – jako ostatecznej prawdy o tym wybitnym producencie nagrań różnych wykonawców – tylko i wyłącznie tej powtarzanej w nieskończoność frazy „piąty Beatles”.

Pierwszy numer 1 na brytyjskiej liście bestsellerów Martin zaliczył jeszcze zanim zajął się Beatlesami już w roku 1961, z jazzową grupą Temperance 7 (poniżej ten pierwszy hit – You’re Driving Me Crazy). Starannie, klasycznie wykształcony – fortepian, obój, kompozycja – wchodził do przemysłu rozrywkowego jako człowiek dojrzały. W momencie, gdy Beatlesi podpisywali kontrakt z Parlophone, miał już 36 lat. Najpierw pracował jako młodszy A&R – czyli specjalista artystyczno-repertuarowy – w EMI, a potem zajął się wytwórnią Parlophone. Pierwsze sukcesy odnosił z grupami jazzowymi i skiflowymi, a także z komikami (Peter Sellers). Pracując już z The Beatles, podbijał jeszcze listy przebojów jako producent nagrań konkurencyjnych Gerry and the Pacemakers.

Zanim wniósł do pracy Beatlesów swoje umiejętności aranżera, które pozwoliły im eksperymentować w obrębie popu, tworzyć formy o większym rozmachu, czy po prostu pisać partie smyczków (jak w Eleanor Rigby, która aranżacją podwójnego kwartetu smyczkowego stoi), coś wyrzucił. A właściwie – kogoś, był bowiem twardym zwolennikiem pozbycia się Pete’a Besta. Jeśli więc już koniecznie Beatles, to może czwarty, a nie piąty, skoro Starr przyszedł po Martinie? Sami Beatlesi – szczególnie Lennon – nie byli skłonni uznawać go jako członka zespołu, bo o ile odgrywał bardzo ważną rolę przy wielu przebojach nagrywanych z użyciem tradycyjnych orkiestrowych instrumentów, to jego rola przy awangardowych formach typu Revolution 9 miała być już (ich zdaniem) przeceniana. Były zresztą, jak wiadomo, próby wyrwania się spod producenckiej opieki Martina (album Let It Be). Lennon zwracał też uwagę na to, że jakkolwiek ważny w wielu momentach, Martin nie był przecież twórcą, nie był kompozytorem.

Rzeczywiście, choć w długiej karierze Martina było niemało epizodów kompozytorskich, trudno uznać go za równie wielkiego także w tej dyscyplinie. Najszerzej znanymi utworami jego autorstwa są do tej chwili być może fragmenty ścieżki dźwiękowej Bonda z 1973 roku Żyj i pozwól umrzeć. Był pierwszym kompozytorem, który zastąpił Johna Barry’ego na stanowisku autora soundtracku. Zresztą piosenka Paula McCartneya z tego filmu (napisana przez Paula i Lindę McCartneyów) to jeden z większych hitów całej serii – Martin oczywiście był tu już tylko producentem, podobnie jak przy jednej z poprzednich bondowskich piosenek, moim zdaniem największej w historii: Goldfinger Shirley Bassey (1968 r.). W latach 80. spod jego producenckiej ręki wyszło świetne, choć oczywiście gwiazdorskie Say Say Say McCartneya i Michaela Jacksona. W 1997 roku produkował jeszcze jeden ważny utwór: nową wersję Candle In the Wind Eltona Johna wydaną po śmierci księżnej Diany. To – według różnych wyliczeń – najlepiej sprzedający się singiel wszech czasów, albo drugi w kolejności (po świątecznym przeboju White Christmas). I może trudno w to uwierzyć, ale pierwsza piosenka The Beatles w tym zestawieniu znajduje się dopiero w drugiej dziesiątce.

Może więc sir George Martin był tylko zagubionym w świecie muzyki pop człowiekiem z eleganckiego świata klasyki ubranym w krawat (który nie bardzo podobał się Beatlesom przy pierwszym spotkaniu), może miał po prostu nieprawdopodobnie dużo szczęścia w łowieniu przebojowych wykonawców i późniejszych hitów, może ktoś taki musiał się pojawić w świecie muzyki popularnej wcześniej czy później. Ale „piąty Beatles” kojarzy się trochę z piątym kołem u wozu, a bez tego człowieka być może nie byłoby ani samego wozu, ani – biorąc pod uwagę jego wkład w rozwój samego show biznesu, wytwórni i studiów nagraniowych (słynne AIR Studios to jego przedsięwzięcie) – nawet i drogi.