Nie jesteśmy narodem wybranym

Przynajmniej nie przez Kanyego Westa. Co prawda nie jest bogiem, ale są – jak wiadomo – duże podejrzenia, że za takiego się uważa, a teraz autor płyty Yeezus promuje kolejną, w jak zwykle wyjątkowy sposób. Otóż album Waves będzie miał uroczystą premierę 11 lutego w Madison Square Garden, skąd wydarzenie będzie transmitowane – czy raczej streamowane – do 20 sal kinowych w wybranych krajach. Kanye chce więc kazać potencjalnym nabywcom płyty zapłacić najpierw za bilety do kina na premierę tejże, co wydaje się ruchem komercyjnie dość chytrym. Sprawdźmy na przykład seans w Coca-Cola Plaza w stolicy Estonii – bilet kosztuje tu 15 euro, tyle trzeba będzie wydać, żeby obejrzeć dodatki wizualne autorstwa artystki wideo Vanessy Beecroft i pierwszy kontakt z muzyką, potem za album trzeba będzie zapłacić drugie tyle. Dlaczego sprawdzałem cenę w Estonii?

Odpowiedź jest prosta: Estonia jest krajem wybranym przez Westa, podobnie jak m.in. Czechy, Chorwacja, Macedonia, Rumunia, Słowacja, Serbia i Rosja. Polska krajem wybranym nie jest. Trudno stwierdzić, jakie powody za tym stoją – domyślam się jednak, że nie wielkość rynku lokalnego, sprzedaż płyt czy liczba fanów Kanyego Westa. Na promocyjny wieczór trzeba sobie zarezerwować bilety w Niemczech, Słowacji lub w Czechach, dokąd chwilowo, z miejsca, gdzie piszę te słowa, mam nawet dość blisko. Zapraszam więc: Světová premiéra alba SWISH. Živě z Madison Square Garden v New York City.

Z tych samych powodów (miejsce, gdzie piszę te słowa) nie będzie mnie dziś na premierze znacznie dla mnie ważniejszej. Bo Kanye zapewne już za moment wstawi performance Vanessy Beecroft w dolby surround i w kolorze do sieci, a płyta będzie do nabycia nawet w tych kilku ocalałych sklepach muzycznych na terenie całego kraju. Za to premiera Lines Wacława Zimpla już się nie powtórzy. Nie będzie żadnego streamu na żywo z Pardon To Tu w Warszawie. Rzecz pewnie nie wyjdzie na blu-rayu, ani nawet na DVD. Dlatego żałuję tego bardziej niż Kanyego.

Rzadko też miewam sytuację, kiedy zagraniczna prasa publikuje recenzje płyt wcześniej niż ja, ale tym razem Tristan Bath – ostatnio gorący zwolennik polskiej muzyki – zdążył już powitać płytę Zimpla entuzjastycznie na łamach The Quietus. Moja recenzja (do papierowej „Polityki”) właśnie się wydrukowała, ale nie zdążyła trafić do kiosków, więc muszę się sam wyprzedzić notką blogową. Taka to historia.

Choć właściwie historia była do przewidzenia dla wszystkich, którzy kilkutorowe działania Zimpla śledzą. Jeden z tych torów to mianowicie minimal music. Fascynacja twórczością Terry’ego Rileya (przede wszystkim), której polski klarnecista dał już wyraz na albumie Nature Moves nagranym w większym składzie jako To Tu Orchestra (szybko sprawdziłem: pisałem o niej półtora roku temu). Jakie są nowości w stosunku do już zdradzającego fascynację Rileyem (który skądinąd zbiera w sobie poszukiwania minimlistyczne i wschodnie, a do tego Zimpel grywa z jego synem) monumentalnego utworu Cycles z tamtej płyty?

Niemało. Przede wszystkim Lines to płyta nagrana całkiem solo. Zimpel skomponował utwory i partia po partii zarejestrował je w pojedynkę. Po drugie – gra nie tylko na klarnetach, a w pierwszych minutach utworu Alupa-Pappa udaje mu się nawet zasugerować, że klarnetu w ogóle nie będzie. Ostatecznie jest, ale sporo energii poświęca Zimpel grze na organach Hammonda (trochę tropem Rileya) czy pianinie Rhodesa, a także na pochodzącym z południowo-wschodniej Azji instrumencie khaen. Zestaw jest spięty klamrą utworów mocno odwołujących się do arpeggiów Rileya, przy czym ten ostatni, Tak, Picture, to również fantastyczny dowód na melodyjność kompozycji Zimpla, a przy tym świetne wyczucie brzmienia instrumentów klawiszowych, których lekko zniekształcone barwy przenoszą nas w złotą erę psychodelii. W środku mamy dwa utwory, jak się wydaje, programowe. Deo Gratias to kanon Johannesa Ockeghema, utwór sprzed pięciu wieków, w którym Zimpel usłyszał zapowiedź minimalizmu, a właściwie chyba ogrywanych w różnych wersjach repetycji. Samemu mógł w tym wykonaniu wreszcie błysnąć klasycznym przygotowaniem. Tytułowy Lines to bardziej Reichowska kompozycja (Five Clarinets też się do muzyki tego kompozytora odnosi, właściwie zupełnie otwarcie – włącznie z tytułem), w której jednak matematykę zastępuje swoisty romantyzm Zimpla i znów świetna melodyka. To z pewnością ten fragment płyty, który przetrwa jako punkt odniesienia za parę, a może i za paręnaście lat.

Lines to album znakomity, przemyślany, ale przede wszystkim bardzo sprytny (trochę inaczej niż to zagranie Kanyego Westa). Dlaczego? Bo Zimplowi udało się zarazem stworzyć wizytówkę własnej twórczości i popchnąć ją w kierunku, który już zapowiada kolejne ruchy. Koncert w Pardon to premiera solowej płyty, ale przecież także wieczór z Kubą Ziołkiem. A panowie w ten sposób zapowiadają wspólną pracę. I może kilka lat temu wydawali się bardzo odległymi postaciami, obcymi planetami, ale dziś są jak dwa statki kosmiczne zbliżające się do siebie w przestrzeni i budujące wspólny korytarz, śluzę do przechodzenia z jednego pokładu na drugi. Odniesienia do Aylera i Moondoga na płycie Starej Rzeki były częścią korytarza po stronie Ziołka. Lines – szczególnie w tych klawiszowych fragmentach – jest częścią dobudowaną przez Zimpla. Może nie jesteśmy więc krajem wybranym, ale dzięki takim postaciom pojawiającym się w tym samym miejscu i czasie – dość uprzywilejowanym.

WACŁAW ZIMPEL Lines, Instant Classic 2016, 8/10

Płytę Zimpla streamuje The Quietus. Także do Polski.