Na razie 1:1

Niektórzy moi redakcyjni koledzy zmieniają kalendarze dopiero po Paszportach „Polityki”, co ma jakiś sens, zważywszy na to, że impreza, która zajęła mi ostatnio sporo czasu, jest zwykle jedną z pierwszych w nowym roku. Nie będę się długo rozwodził nad wynikami – teraz to już materiał do komentowania dla innych. Jak zwykle jednak pojawiły się oceny dotyczące kategorii Muzyka popularna, w której Kuba Ziołek wygrał przed Królem i Raphaelem Rogińskim. Usłyszałem mianowicie powtarzające się pytanie: Jak to możliwe, że niepopularni muzycy dostają nagrody za muzykę popularną? Postaram się odpowiedzieć zbiorczo: hasło „popularna” jest tak samo mylące jak „poważna” w muzyce poważnej. Bo tak samo jak „poważna” nie wyklucza żartu, tak popularna nie wymaga masowej popularności za wszelką cenę. Muzyka popularna to najogólniej amalgamat współczesnej twórczości wywodzącej się przez ostatnich sto lat z różnych gatunków takich jak choćby blues czy folk przeobrażanych za sprawą mechanizmów rynku muzycznego. Owszem, mamy scenę alternatywną, która od lat te mechanizmy rozmontowuje (i Kuba Ziołek, odbierając Paszport, rozmontowywał je komentarzem, że chyba musi sobie kupić lepszy mikrofon, żeby nagrywać muzykę popularną), ale cała trójka naszych zacnych nominowanych mieści się w świecie tradycji repertuaru rozrywkowego/popularnego, bardziej w każdym razie niż repertuaru muzyki poważnej. Wszystko wskazuje na to, że protestujący przeciwko takiemu podziałowi koledzy, z którymi miałem okazję po gali rozmawiać, nie będą mieli ułatwionego zadania w wypadku noworocznych premier.

W recenzji dla papierowej „Polityki” zmierzyłem się już z niejednoznaczną płytą Coldair The Provider. Niejednoznaczną nie dlatego, że zawiera piosenki i jednocześnie wychodzi w niezależnym (właściwie DYI) wydawnictwie, mając też światową dystrybucję poprzez niezależną wytwórnię Sub Pop. Ani nie dlatego, że grają tu gościnnie muzycy, których słyszymy na albumach z muzyką alternatywną (Huber Zemler, Wojtek Traczyk). Ani dlatego, że dobra recenzja płyty ukazała się w amerykańskim Pitchforku (bo to już dawno serwis ogólnomuzyczny). Niejednoznaczną dlatego, że – co w tej przygotowanej już recenzji zaznaczyłem – leży bliżej Julii Marcell niż Dawida Podsiadły. Czyli jest wciąż piosenkowa, ale bardziej złożona, jeśli chodzi o krąg wpływów. Gdyby zaczynać od tytułowego – i najciekawszego na płycie utworu The Provider – okazałoby się, że mamy piosenkę bez refrenu, za to z sugestywnym motywem melodycznym, o strukturze, która zupełnie się rozpada w drugiej części. Utwór niepokojący, ale zarazem bardzo mocny, który z pewnością zostanie z tego zestawu na lata. Co do tego niepokoju – to płyta w rozrywkowy sposób nierozrywkowa, i jeśli chodzi o klimat, i gdy idzie o teksty.

Riffy czy melodie to w ogóle element, który Tobiaszowi Bilińskiemu (bo zapomniałem przedstawić – to skład minimum Coldair, jeśli odjąć zaproszonych muzyków) wychodzi świetnie. Czy króciutki grany na puzonie motyw z All I Meant, który ustawia całą piosenkę i zostaje w głowie, mimo że w czystej formie pojawia się w tym nagraniu bodaj dwa razy (to zresztą też jedno z najlepszych nagrań). Nie jestem wobec całości bezkrytyczny – mam na przykład pewien dystans do sposobu produkcji partii wokalnych i końcowych partii albumu – ale druga rzecz, która mi się na The Provider podoba, to próba znalezienia bardziej konkretnej autorskiej drogi. Jeśli poprzednio zarzucano w różnych momentach Bilińskiemu, że płynie na fali amerykańskiego folku, albo że odnosi się wyraźnie do Sufjana Stevensa (choć ja sam nie czyniłem z tego zarzutu), to tutaj mamy ciasną już bardzo, ale jednak zdefiniowaną sposobem pisania, aranżowania, a nawet tymi wokalami, wobec których zachowuję dystans, autorską formułę, mocno obudowaną brzmieniami elektronicznymi. Płytę w pewnym sensie bardziej światową niż polską, nie tylko jeśli brać pod uwagę anglojęzyczne teksty.

Jako materiał porównawczy miałem w tym tygodniu nowy, drugi album angielskiego tria Daughter. Też zestaw bardzo mocno mieszający estetyki, choć bliższy rockowej, z melodyką w stylu The National, tyle że niesioną w partiach wokalnych w kobiecym wydaniu Eleny Tonry. Płyta Not To Disappear posługuje się językiem nowej fali i post-rocka, dość sprawnie, z ładnymi momentami, gdy pojawia się klasyczny gitarowy riff grany unisono z wokalami (Doing the Right Thing – świetny utwór i też w pewnym sensie większy niż cała płyta), albo gdy kompozycję przedłuża nieco bardziej swobodna część instrumentalna (Fossa będzie w sumie niezłą nagrodą za przesłuchanie płyty w całości). To przestrzenne i zgrabne piosenki, ale jednak ciąży na nimi podążanie za pewnymi gotowymi formułami i Daughter traci tam, gdzie jednoosobowy i nieco ryzykancki Coldair zyskuje, Anglicy pozostają – mimo że słucha się ich nieźle – jednak realizatorami pewnej dobrze wymyślonej recepty. Przynajmniej do połowy stycznia w konkurencji nasi kontra reszta świata remis. Pomijając Bowiego, rzecz jasna, ale ten typ wydarzenia nie bardzo się łapie na statystyki. Poza tym, sądząc po galopującej dyskusji na temat tego, jak bardzo jest kochany w Polsce (mimo, wydawałoby się, niezbyt potężnej pozycji wyjściowej w starciu z Uriah Heep i Dire Straits), to Bowiego już narodowo uznaliśmy za swojego – nawet dzisiejsze konserwatywne „Do Rzeczy” uznaje jego wielkość mimo seksualnej dezorientacji – i nie damy sobie wydrzeć.

COLDAIR The Provider, Twelves 2015, 7/10

DAUGHTER Not To Disappear, 4AD 2015, 7/10