Kultura musi być… psychodeliczna?

Każdy kraj ma jakieś mocne doświadczenia psychodeliczne związane ze sztuką. W Polsce stawiamy często na sakralne. My mniej więcej wiemy, gdzie jest ta granica między sacrum a profanum – deklarował wicepremier Piotr Gliński na VIII Międzynarodowym Kongresie Katolicy i sztuka, opowiadając się w sposób wyraźny po stronie religijnych form psychodelii. W zasadzie nie musiał nawet deklarować – tego samego dnia mógł pojechać do Teatru Polskiego we Wrocławiu, by sprawdzić realność porno-zagrożenia. Za to Szwecja, jak to Szwecja, od lat staje mocno po stronie profanum – młoda Josefin Öhrn z zespołem The Liberation opowiada na przykład o transcendencji poprzez odmienne stany świadomości i Tybetańską Księgę Umarłych. Takie inspiracje pchnęły ją jednak do nagrania ślicznej płyty, którą chciałbym polecić naprawdę wszystkim, bez względu na przynależność religijną.

Prawie każdy zespół rockowy potrafi dziś swój utwór oprzeć na rytmice w stylu niemieckiej Motorik (Neu!, Can) i natarczywych, prostych partiach syntezatora jak u duetu Suicide. Obie te formy, w latach 70. pewnie zaskakujące, dziś należą do muzycznego elementarza, do mainstreamu nawet. Ale nie każdy zespół potrafi z piosenki takiej jak Dunes, zanurzonej mocno w powyższych wpływach, wyjść w tak cudowną syntezatorową kodę. Tym mnie ujęła Josefin Öhrn. Nie jest z pewnością wybitną wokalistką. Nie sięga zresztą po wzorce szczególnie trudne – jej styl, na zmianę melodeklamacyjny i śpiewny, bliski jest Patti Smith. Czasem, gdy w tekstach dostajemy frazy typu Burn you alive, może się wydawać, że obcujemy z zaciętością wokalistki mrocznej nowej fali.

Krautrockowe wzorce Öhrn potrafi też potraktować jak punkt wyjścia, jak płótno, na którym maluje piosenkę w bardziej niewinnym, łagodnym, może i nawet kobiecym stylu – jak w Sanity), albo Take Me Beyond, gdzie jej sprawny zespół technicznie zespół bezbłędnie oddaje klimat starej psychodelii, ale piosenkowa nadbudowa prowadzi nas w zupełnie innym kierunku, może nawet softrockowym, przywodzącym na myśl listy przebojów i bezpieczne rejony. Bo nie czarujmy się – tuziny zespołów w rodzaju Fujiya & Miyagi (pierwszy, który z miejsca przychodzi mi do głowy) próbowało grać w podobnej konwencji retro, po czym się wywracało z braku własnej wartości dodanej. Tu – wydaje mi się – jest nieco inaczej. Wytwórnia Rocket Records – znana przede wszystkim dzięki formacji Goat, z którą Josefin Öhrn grywała koncerty – czasem sprawia wrażenie kalkulacji i odtwarzania brzmień z przeszłości na siłę, ale w wypadku albumu Horse Dance mamy do czynienia z bardzo dopracowanym debiutem, którego autorka może jeszcze niemało zdziałać. I płytą, którą moim zdaniem należy traktować jako znak, że reprodukcja psychodelii przeszła na zupełnie inny poziom i dociera do nas w bardzo przystępnych formach.

JOSEFIN ÖHRN + THE LIBERATION Horse Dance, Rocket 2015, 8/10