Joanna Newsom zajechała swoim SUV-em

Dziś na chwilę przeniesiemy się w świat ludzi sukcesu. Bohaterka nie dość, że jest niebrzydka, utalentowana, bystra i całkiem majętna, to jeszcze pokazała, ile trzeba czekać na status człowieka sukcesu, gdy się wychodzi z nowego folkowego grona. 11 lat – od czasu zaskakującego, niedoskonałego, ale obiecującego debiutu. I 11 lat od czasu kompilacji The Golden Apples of the Sun, która zaprezentowała nową folkową generację. 9 lat od genialnego albumu Ys i od czasu, gdy znalazła się na czele zestawienia płyt roku w „Przekroju”, że tak nawiążę do wyborów zacnego głosującego wtedy grona. Jest w tym momencie Joanna Newsom – jako 33-latka – na etapie, który może wywoływać nawet pewną dozę zawiści. Mnie jednak rozjechał SUV.

Chodzi o niedawny tekst na łamach „Rolling Stone”, składający się z jednej strony tekstu i całostronicowego zdjęcia obok. Na stronie tekstu Jonah Weiner relacjonuje tu spotkanie z Joanną Newsom, mieszkanką L.A. i żoną telewizyjnego gwiazdora Andy’ego Samberga, gdy zamierza poobserwować ptaki gdzieś w okolicy Hollywood. Zajeżdża na to spotkanie hybdrydowym SUV-em Audi. I wybaczcie mi małomiasteczkowość (hybrydowe SUV-y Audi widuję zwykle na reklamach w „Wired”), ale dokładnie w momencie przeczytania tego zdania (to o setkach tysięcy sprzedanych płyt nie było najważniejsze, o pozowaniu dla Marca Jacobsa wiedziałem wcześniej) uświadomiłem sobie, że czytam o kobiecie sukcesu, która tylko jedną nogą żyje w świecie niszowej wytwórni Drag City, ambicjami jest już w wielkim świecie tak po prostu. Prawie nic o muzyce, tekst właściwie nie wiadomo o czym. Parę zdań do przeczytania w kolejce u fryzjera.

Rozjechał jednak ten SUV kilka klisz na temat tego, jak romantyzm – a Newsom jest romantyczką wręcz obsesyjną, pasjonatką literatury angielskiej, która na nowej płycie popisuje się znajomością Percy Shelleya i Horace’a Smitha – popłaca. Nie tylko w żyjącej narodowowyzwoleńczą walką Polsce, ale i na dachu świata kultury popularnej, gdzieś pod Hollywood. I znam racjonalne tłumaczenie: duży samochód jest niezbędny do wożenia dużego instrumentu (harfy), ale podświadomie ojednak to zderzenie kultury materialnej z niematerialną zawsze niekorzystnie wpływa na odbiór tej ostatniej. Powiedzmy więc, że to jednak Weiner próbował mi zepsuć odbiór nowej płyty Joanny Newsom, a nie sama Joanna.

Opakowaną w imponującą okładkę płytę Divers wypadałoby nazwać romantyczną i pełną rozmachu, gdyby nie to, że były już wcześniej bardziej romantyczne i były pełne rozmachu. Nietrudno ją nazwać perfekcyjną, gdyby nie to, że poprzednie bywały na swój sposób bardziej perfekcyjne. Nietrudno nazwać świetnie zaśpiewaną – kontrolę głosu i nieco tu nadużywanego mocnego wibrata ma Newsom coraz lepszą – ale przypomnę recenzję Mariusza Hermy, który pisał o większej monotonii wokalnej na Have One On Me. Nic pod tym względem nie przeskoczy Ys. Ba, zauważyłem, że na samym początku najbardziej przypadły mi do gustu utwory, którym i aranżacyjnie blisko do orkiestrowego rozmachu Ys: pierwszy (Anecdotes) i ostatni (Time, As a Symptom). Jest jeszcze bardzo udany tytułowy Divers, najdłuższy i nagrany całkiem solo utwór, który też nie byłby na Ys ciałem zupełnie obcym, choć – jak duża część nowych piosenek – mógłby trafić na płyty Joni Mitchell z początku lat 70. Całość albumu Newsom to 11 piosenek, które utrzymują w każdym razie większą dyscyplinę twórczą, jeśli chodzi o rozmiary, i nieco bardziej oszczędną formę.

Z całą pewnością można Divers nazwać albumem ciekawym – przynajmniej dla miłośników Joanny Newsom. Przynosi najprostsze nawiązanie do Americany, jakie kiedykolwiek się w nagraniach Newsom pojawiło – w postaci kameralnego Same Old Man, piosenki Karen Dalton. Wykonanej w bardziej tradycyjny sposób niż Three Little Babes na pierwszej płycie. Kompozycja Dalton pozwala spojrzeć na wokalistykę Newsom od zupełnie innej strony – Amerykanka brzmi tu na wskroś tradycyjnie, jak urodzona gwiazda country. Można więc ciągle w jej drodze znaleźć coś z transgresji, nie warto sobie dać tego obrazka przesłonić statusem gwiazdy. Z drugiej strony – w The Things I Say mamy moment przetwarzania wokali, który z łatwością można by było pociągnąć w cały utwór z rejonów Jamesa Blake’a.

Zupełnie nowy klimat do tej muzyki wnoszą dźwięki syntezatorów i mellotronu (choćby w Leaving the City, w całości jednym ze słabszych utworów na płycie). Szczególnie mellotron, z nieco przesterowaną barwą, może budzić w pierwszej chwili zdziwienie. Podobnie jak całościowe brzmienie albumu – dalekie od powszechnego basowego „dobicia”, w czym może się kojarzyć z tegoroczną produkcją Jima O’Rourke’a. W nagraniach znów pomagał Steve Albini (słusznie komplementujący gdzieś ostatnio styl gry Newsom na harfie, jako bardzo charakterystyczny), całość jednak kontrolowała od strony produkcji sama autorka. I wszystko na tej płycie jest poukładane misternie i wynagradza chwilę skupienia, zdecydowanie konieczną do odbioru. Chciałbym przeżyć drugie olśnienie pokroju Ys. Ale jeśli Divers nim nie jest, to w dużej części efekt upływu czasu, który sygnalizowałem na wstępie. I efekt roku, w którym takie postacie jak Timbre poważnie startują do wyścigu w bardzo podobnej konkurencji, a inna kalifornijska autorka i piosenkarka Julia Holter nagrywa płytę życia.

Zapomnijmy więc na chwilę o tej hybrydzie, oglądaniu ptactwa w L.A., filmowych i modowych koneksjach. Dziś jest jak w tytule nowej autobiografii pewnego polskiego twórcy: Nie tak łatwo być Joanną.

JOANNA NEWSOM Divers, Drag City 2015, 8/10