Prog’s not dead!

Muzyki można słuchać, nie dopuszczając żadnej innej zmysłowej konkurencji, ale można – jak wiadomo – w ramach wielozadaniowości przeglądać jednocześnie gazetę, patrzeć przez brudną szybę pociągu, szydełkować, prasować (to akurat sprawdziłem parokrotnie – nieźle się komponuje), a nawet oglądać polityków w telewizji z wyłączonym dźwiękiem. Niektórzy potrafią jeszcze słuchać muzyki i czytać książkę. W zasadzie jedyne, czego nie można na pewno robić przy słuchaniu muzyki, to… słuchanie muzyki. Dlatego Konkurs Chopinowski, który jak wiadomo śledzi cała Polska, jest sporą przeszkodą przy nadrabianiu płytowych zaległości. Szczególnie gdy uczestnicy grają tak jak Seong-Jin Cho albo Kate Liu. Tymczasem wychodzą płyty, które nieźle sumują frontalny powrót psychodelii ostatnich lat, nierzadko odnosząc nas też do wciąż oczekującego na szerszy powrót prog-rocka. Dziś Deerhunter, Dungen i WAND. Po każdej z tych płyt pozostaną co najmniej rewelacyjne pojedyncze nagrania.

Nowa płyta grupy Deerhunter broni się przede wszystkim tym, co broniło grupę Bradforda Coxa zawsze, przynajmniej na płytach: różnorodnością i odmiennością od poprzednich. Nie ma dwóch identycznych stylistycznie albumów tego zespołu, nie ma w jego dyskografii stagnacji i choć energia stopniowo gdzieś ulatuje, Cox inteligentnie próbuje ją utrzymać. Tym razem – choćby dzięki zaproszeniu do współpracy Tima Gane’a (Stereolab) i Jamesa Cargilla (Broadcast). Do tego jest jeszcze m.in. saksofonistka Zumi Rosow, ale ani ona, ani nawet dwaj poprzednio wymienieni nie spychają lidera z jego ścieżki. A wydawałoby się, że dość bliskie sobie estetyki Stereolab i Broadcast muszą mocno wpłynąć na muzykę. Najwięcej chyba spośród całej trójki zostawia po sobie Cargill, dzięki syntezatorowym barwom i dźwiękom z taśm w kapitalnie rozwijającym się Take Care. Poza tym jednak znakami rozpoznawczymi albumu zostają singlowe Breaker i Snakeskin . Nowe piosenki Deerhuntera są w większości nieco jaśniejsze w nastroju i jeszcze bardziej przystępne. Na swój sposób bardziej popowe, ale też niepokojąco bliskie temu, co może zrobić wiele popowych zespołów fascynujących się psychodelią, z Tame Impala na czele. Przyznam, że po zakupie cyfrowego singla kupno całego albumu może być nieco rozczarowujące. 36 minut to wprawdzie dobry rozmiar, ale Fading Frontier w mojej opinii także pod innymi względami nie jest wielką płytą.

DEERHUNTER Fading Frontier, 4AD 2015, 7/10

Z kolei amerykańska grupa WAND, która niedawno jeszcze myliła mi się z folkowym Wooden Wand, w ciągu 12 miesięcy wydała trzy płyty z brawurową, świeżą, choć zanurzoną w przeszłości i bardzo garażową wersją psychodelii. Świeżą, choć ewidentnie nawiązującą do szkoły Ty Segalla i różnych kalifornijskich projektów wskrzeszających to The Stooges, to znów Hawkwind. Bo WAND grają muzykę, która łączy dwa potężne nurty – ciężki, narkotyczny spod znaku właśnie Hawkwindu (a później np. Monster Magnet czy Spacemen 3) z tym lżejszym, spod znaku The Beatles, ale i southern rocka, a dziś The Flaming Lips, no i Tame Impala. Bez obsesji myślenia przez pryzmat studia nagraniowego jak u Kevina Parkera, lidera tych ostatnich, w duchu grania bardziej zespołowego. Z przebłyskami myślenia długą, epicką formą, zamkniętymi w formach nierzadko bardzo krótkich. Indie King Crimson – ktoś napisał na YT. Tak jakby Crimsoni nie byli indie od dnia zero. W sensie niezależności myślenia muzycznego, rzecz jasna, a nie noszenia obcisłych spodni domkniętych z dołu parą vansów czy new balance’ów. WAND kontrastują więc garażowe gitarowe partie z melodyjnymi ornamentami rodem z prog-rocka (Paintings Are Dead), ciężkie, ponure elementy z lekkimi. Niosą w swojej muzyce takie składowisko muzycznych idei, łączonych z niezwykłą swobodą, a jednocześnie – co rzadko się zdarza – spontanicznością, że po trzech świetnych albumach po prostu nie wypada ich poznać. Śliczna koda płyty z gitarowym dialogiem na samym końcu Morning Rainbow powinna przekonać najtwardszych.

WAND 1000 Days, Drag City 2015, 8/10

Trzecia pozycja w zestawie nie jest może tak popularna jak płyta Deerhunter ani tak świeża jak WAND, ale Dungen to zespół, który warto śledzić regularnie choćby przez wzgląd na zachwyty prasy muzycznej przy okazji poprzednich albumów. Tym bardziej, że bieżące płyty prawie zawsze potwierdzają te dawne zachwyty. Odstępy między wydawnictwami i kulturowa odległość, którą potęgują szwedzkie teksty, jednak trochę gaszą modę na Dungen. Gustav Ejstes jest w tym gronie osobowością najbliższą chyba wspomnianemu Parkerowi. Albumy Dungen – również ten – są dopieszczone w taki sposób, że nawet powierzchowny kontakt z nimi to już spora przyjemność. Przy czym skojarzenia z prog-rockiem idą tu znacznie dalej – Reine Fiske z Landberk gra w składzie Dungen, a Landberk, wspólnie z Anekdoten – czyli szwedzka scena neoprogresywna – to jedna z najciekawszych historii, jakie się w ostatnich kilkunastu latach przydarzyły gatunkowi. Tu z kolej mamy King Crimson, Jethro Tull, Focus, albo i szwedzką Kaipę w wydaniu indie, tyle że w ogóle nie będziemy tych etykietek potrzebować, bo płynąca naturalnym rytmem, świetnie skomponowana muzyka Dungen robi z tych wszystkich charakterystycznych modulacji wokalnych czy solówkowych ornamentów elementy nowoczesną, choć romantyczną, bardzo uniwersalną grę melodii. Podobnie jak przy poprzednich albumach opisywanych dziś albumach, mamy tu momenty czystego kompozytorskiego talentu. Rewelacyjna miniatura Sista festen, oparty na typowym dla rocka symfonicznego pochodzie sekcji rytmicznej Frans kaktus, a wreszcie finał z solem gitarowym w najlepszym chyba na tej płycie En gång om året – dawno mnie tak nie elektryzowały solówki gitarowe (podobnie jest ze wspomnianym Morning Rainbow u WAND), musi to być jakiś nieprzewidziany efekt Chopina.

DUNGEN Allas sak, Smalltown Supersound 2015, 8/10