Poszedłem po płytę

Wyszedłem po płytę w weekend. Być może jeszcze pamiętacie, że kiedyś wychodziło się czasem kupić jakąś nowość. No więc ja tak jeszcze miewam, gdy przyjdzie komuś kupić prezent. Powiecie: dziennikarz, to ma. Nie ma. Pewne standardy wymagają w takiej sytuacji tego, żebym – jak już mam kaprys, żeby komuś podarować muzykę – zwyczajnie kupił taki egzemplarz w folii i najlepiej jeszcze z nalepką, na której trzeba flamastrem zamazać cenę. Więc w fizycznym sklepie, a nie przez internet. A teraz akurat znajomy kończył lata (powiedzmy dla uproszczenia, że 25, choć nie było to dokładnie 25) i dobrym rozwiązaniem wydawał się Keith Richards. Tak, wiem, że spora część moich różnych przygód ostatnimi czasy krążyła wokół Richardsa, ale dziś znów wróci jako bohater. A jeśli ostatnio wychodziliście po płytę, możecie się domyślić dalszego ciągu.

Mam w pobliżu największe niegdyś centrum handlowe w kraju (ale niebawem obchodzą 11-lecie, więc jest już pewnie z 11 większych) czy nawet Europy. Więc wyszedłem po płytę rano, przy okazji wyprawy po mleko i bułki. Działy z muzyką w dużych sklepach na E są teraz trudne do zlokalizowania, ale kiedy już miniecie kubki i czekoladki, jest nadzieja. Są też małe, więc z łatwością przez 10 minut przejrzycie całą sekcję zagraniczną – na wypadek, gdyby ktoś Keitha odłożył pod K albo razem z płytami The Rolling Stones. Ale tu tej dwutygodniowej premiery nie było. Zapytałem więc w informacji (towarów wprawdzie coraz mniej, ale za to kolejki coraz krótsze), czy jest Keith Richards. Pan zajrzał do komputera: „Powinna być jedna sztuka”. „Powinna być” to prawidłowa odpowiedź, słyszę ją zresztą coraz częściej w takich sytuacjach. W przeciwieństwie do „Jest jedna” opisuje bowiem dobrze sytuację, w której sztuka – jak to z jedną – gdzieś jest, ale znalezienie jej graniczy z cudem. Zwykle w takich sytuacjach daję za wygraną, bo nie pamiętam, żeby w którymkolwiek sklepie na E ta jedna – jeśli „powinna być” – się znalazła. Jedynkę w tym szczególnym przykładzie zastosowania matematyki zaokrągla się do zera. Ale na wszelki wypadek przetrząsnąłem jeszcze raz dział zagraniczny i nowości, moją uwagę przykuły spore sterty The Dead Weather i Iron Maiden w obu wariantach.

Podobnie było w dużym sklepie na S, gdzie pan czyszczący regał płyt zagranicznych (znów zobaczyłem The Dead Weather i, ku mojemu zdziwieniu, strasznie drogie Mbongwana Star, które w sumie łatwiej byłoby dostać niż Richardsa) rozpoznał nazwisko Richardsa, ale skierował mnie do pani przy komputerze. Ta po długich zmaganiach z software’em oznajmiła, że nic takiego nie ma. Wróciłem
więc do domu z niczym (pomijając mleko i bułki), a moja żona popukała się w czoło. „To nie tak się robi” – i wklepała tytuł Crosseyed Heart do wyszukiwarki sklepowej. Wyskoczyły trzy warszawskie sklepy na E i jeden albo dwa na S. Przy czym łącznie sklepów obu sieci na terenie Warszawy jest około 20. Wytypowałem najbliższy (w wielkim przydworcowym centrum handlowym) i następnego dnia rano popędziłem odebrać ostatnią dostępną tu sztukę. Wyszukiwarka mi podpowiada, że pojedyncze egzemplarze w sieci na S zostały jeszcze w Łodzi, Gliwicach, Tychach, Poznaniu i Gdańsku. Niedługo my, dziennikarze, będziemy więc mogli w recenzjach dokładnie opisać nie tylko płytę, ale i konkretną sztukę – z jej naddarciami folii, zarysowaniami i ubytkami tworzywa. Wskazując przy okazji, do którego z kilku istniejących sklepów należy się udać pociągiem, by taką płytę obejrzeć na półce.

Stąd dzięki całej tej eskapadzie wiem, że 16 miejsce na liście OLiS – a tak zadebiutowało Crosseyed Heart – to trzy płyty w dużych sklepach po dwóch tygodniach. A cały nakład aktualnie dostępny w sklepach E i S (innych sklepów nie ma w Polsce wiele) wygląda mi obecnie na jakieś kilkadziesiąt sztuk, więc domyślam się, że czołówka wyżej wspomnianej listy zmieściłaby się na jednej europalecie. Druga europaleta tygodnia to byłyby największe hity Raya Charlesa w supercenie wciskane przy kasie razem z długopisem, kubkiem i czekoladką, bo naród się nauczył, że do sklepu nie chodzi się kupić to, co się kupić chce, tylko to, co akurat tam dają.

Przypomniało mi się, jak kiedyś do rangi żartu urosła wśród dziennikarzy polska sprzedaż płyty Regular Fries, bodaj 70 egzemplarzy, w warunkach końca lat 90. śmiesznie mało – śmialiśmy się więc, że w tym wypadku więcej było recenzji niż sprzedanych egzemplarzy. I obawiam się, że dziś może być podobnie przy okazji 16 miejsca na liście sprzedaży. Chyba że tego Richardsa były całe tony, tylko zeszły na pniu, jak to mleko i bułki.

Nowe The Dead Weather widziałem na półkach parokrotnie. Było tego prawie tyle, co Gilmoura (numer jeden na OLiS-ie). I nie dziwię się, bo to w dużej mierze muzyka dla rockowych tradycjonalistów, a przynajmniej ci jeszcze czasem zaglądają między półki. Supergrupa Jacka White’a zaczyna tu od przyjemnej, choć dość bezczelnej zrzynki stylu Led Zeppelin (I Feel Love). Później proponują piosenki o bardzo zróżnicowanej naturze, ale mocniejsze niż poprzednio i w mniejszym stopniu unurzane w bluesie. Mnie do gustu przypadła nowocześniej zaaranżowana minisuita w Three Dollar Hat, której początek i finał z kolei dziwnie kojarzy mi się z Green Jelly. I jeszcze Rough Detective z dającym potężny efekt przetwarzaniem gitary przez filtry syntezatora, o ile dobrze to rozszyfrowuję. Zapowiadające album już dawno temu Open Up to z kolei dobry, mięsisty riff, choćby i dość prostacki, ale brzmieniowo Dean Fertita (przypomnę, że Jack White to w tym składzie głównie bębny) daje tu ogólnie imponujący pokaz brzmieniowej pracy z efektami i wzmacniaczami. Z punktu widzenia gitarzysty jest to więc płyta co najmniej interesująca.

Produkcja całości też wydaje się ciekawa – ściana dźwięku, teoretycznie bez nadmiaru kompresji, ale jednak strasznie przyduszająca niektóre instrumenty. Niestety, przy okazji często również wokale Alison Mosshart, zresztą momentami trochę denerwujące manierą, która kompletnie odbiera im świetną naturalną barwę. Po raz kolejny spodziewałem się też od Jacka White’a, że skoro już tyle energii inwestuje w swój teoretycznie najlepszy, a repertuarowo wciąż jeszcze najsłabszy skład, to mógłby się postarać o piosenki na poziomie tych z The White Stripes, albo nawet na poziomie własnej solówki. No ale to zespół, rządzi się swoimi prawami i repertuar buduje demokratycznie, doceniać go należy za zespołowe granie. A White, ciągle przecież miewający dobre pomysły, najlepiej sprawdza się w roli dyktatora. Czekam więc wciąż, kiedy TDW mnie naprawdę zaskoczą – na razie udało się to basiście Jackowi Lawrence’owi (kiedy nowe The Greenhornes?), który na okładce eksponuje – szczegół dla spostrzegawczych – sześć palców. W środku mamy pięknego i chyba jednak udawanego rentgena tejże dłoni. A może ktoś ściskał Lawrence’owi prawicę i podzieli się wrażeniami?

Ogólnie nie kupowałbym. Chyba że na (w miarę bezpieczny) prezent.

THE DEAD WEATHER Dodge and Burn, Third Man 2015, 6/10