Kobiety najlepsze po latach

Mam z Kobietami romans sięgający daleko w przeszłość. Jakieś 14 lat, liczonych od dość zresztą sympatycznej wizyty w Sopocie w środku zimy, gdzie robiłem dla „Machiny” materiał o zespole, w którym wtedy grali Ania Lasocka, Jacek Lachowicz i Krzysztof Topolski. Nie był to słaby skład, a wizja, żeby grać pop inspirowany Stereolab i innymi zjawiskami ze sceny raczej alternatywnej, żeby być retro przed olbrzymią falą retro, wydawała się w Polsce już zupełnie zaskakująca. Ale musiała przyjść z Trójmiasta, gdzie pop i underground łączyły się wcześniej. Tekst ostatecznie zatytułowałem „Wyjście z męskiej szatni”. To była fajna grupa, ale dziś – choć z tamtego składu został tylko lider Grzegorz Nawrocki – nagrała swoją najlepszą płytę. Gdyby ktoś mi o tym powiedział w styczniu 2001 r., tobym go wyśmiał.

Sam Nawrocki powiedział mi wtedy coś, co dobrze oddawało charakter większości lokalnych pomysłów: – W Trójmieście zaczyna się dużo różnych rzeczy, ale rzadko kto coś kończy. Za dużo wiatru jest w Trójmieście – trzeba mieć siłę, żeby kontynuować coś, co się zaczęło. Rzadko komu się udaje nagrać płytę. Gdyby nie singlowy Marcello i jego emisje w radiu, pewnie i ich by zmiotło. Choć, prawdę mówiąc, wszystko wskazywało na to, że zmiecie ich po takim singlu nawet tym bardziej – po prostu trudno taki sukces powtórzyć.

Wizja wychodzenia z męskiej szatni – o której mówił wtedy sam Nawrocki jako o wydobywaniu się ze zmaskulinizowanej rockowej sztampy, skazanej na ten sam rodzaj relacji i ten sam rodzaj dowcipu – okazała się na tyle nośna, żeby ponieść Kobiety przez kilkanaście lat i różne, lepsze czy gorsze momenty. Chyba zawsze z udziałem jednej kobiety w składzie – po Lasockiej była Nela Gzowska, teraz Marta Handschke, od lat związana z muzyczną sceną trójmiejską, jako graficzka, ale i wokalistka (z Tymonem i Trupami śpiewała 20 lat temu). Aż do dość stabilnego i bardzo dobrego składu, który wystąpił w zeszłym roku na Off Festivalu (Paweł Nowicki na wibrafonie, Pat Stawiński na basie, Karol Pawłowski na perkusji), a dziś proponuje album Podarte sukienki. Najlepszy od 15 lat, a może i w ogóle, biorąc pod uwagę fakt, że do tamtej debiutanckiej płyty z roku 2000 nie miałem zupełnie bezkrytycznego podejścia.

Kobiety, które towarzysko i muzycznie wydawały się w swoim czasie jaśniejszą stroną Ścianki, tutaj momentami wydają się brzmieć jak zagubiony przyrodni brat (Eksplozja cudów) tej drugiej formacji. Cały nowy album zespołu Nawrockiego to dowód, jak daleko przesunęła się przez lata granica tego, co wypada wciąż nazwać popem. A zarazem kolejny dowód na to, że w Polsce tylko w Trójmieście opanowali sztukę tworzenia muzyki o jakiejś względnej harmonii między yin i yang – między emocjami męskimi i kobiecymi, między melancholią i optymizmem, między wkurzeniem i błogostanem. Tutaj tragiczne albo negatywne historie, wszystkie złe newsy świata mają jakiś zaskakująco odległy charakter. Jak w tekście świetnego Kiedy kosmici napadną ziemię: Wczoraj słyszałem, że lód stopnieje / Że nas zaleją oba bieguny, potopy dwa / Że umrą pszczoły, a meteoryt / Rozpierdoli cały świat, gdzie gra kontrastów między dramatyzmem a sielanką trwa cały czas, raz budowana w słowach, innym razem – w zderzeniach tempa czy nastroju muzyki. Zespół sensownie nawiązuje do historii, w utworze Wielki wybuch proponując z kolei coś z atmosfery debiutu, choć z Gainsbourgowskim dialogiem w finale. Są też odniesienia do naszego bigbitu, które już się Kobietom przytrafiały. Jednocześnie zespół mocno wychodzi w stronę formuły psychodelicznego rocka w instrumentalnym utworze Pod nami rzeka i duetowym, utopionym w echach LSD. Dwóch fragmentach, które z pewnością świetnie będą się sprawdzać na żywo (obok Kosmitów). A w finałowych, dających tytuł całości Podartych sukienkach mieszają tę charakterystyczną trójmiejską atmosferę (Uważaj na wiatr!) i erotyczno-melancholijne wątki, tak rzadkie w polskiej muzyce rockowej.

Mam drobne zastrzeżenia do produkcji – dość mocno ocieplonej i moim zdaniem nieco przebasowionej – oraz do partii wokalnych Nawrockiego, który idealnym wokalistą nigdy już chyba nie będzie. Tyle że nauczył się być wokalistą charakterystycznym – poza tym, że od lat stosuje w praktyce mądry patent z łączeniem kobiecych i męskich wokali (a ten sprawdzał się już w wielu formacjach – od Sonic Youth po Pustki). Ale to wszystko szczegóły wobec faktu, że Podarte sukienki są albumem świetnie zbudowanym, napisanym niemal bezbłędnie, lekkim, niegłupim i zupełnie bezpretensjonalnym. Po 15 latach Kobiety – niby inne, ale wciąż te same – wciąż bronią sensownego muzycznego środka.

Problem w tym, że przez 15 lat niewiele się wydarzyło na rynku i żeby zauważyła to wszystko szersza publiczność, przydałoby się znów trochę emisji w radiu. Na razie zwycięstwo Kobiet ma charakter bardziej moralny niż komercyjny. Przeczytałem końcówkę tamtego tekstu sprzed lat. Było tam: Nawrocki mówi mi, że jest za stary, żeby mieć jakiś złudzenia, co do tego, że można w Polsce ambitny pop wylansować lepiej niż Brathanki. Otóż okazał się wystarczająco młody, żeby pokazać, że przy odrobinie konsekwencji można chociaż skutecznie te Brathanki przeczekać.

KOBIETY Podarte sukienki, Thin Man 2015, 8/10