Krzywda wzrostu

Nie da się ukryć, że często im lepsza jest sytuacja, tym gorzej znosimy polepszenie sytuacji. Zaczynamy podejrzewać, że wzrost, o którym nam mówią, jest właściwie rodzajem sprytnie zakamuflowanego spadku. A w najlepszym razie ten wzrost, poddawany różnym ograniczeniom, nie rośnie wystarczająco szybko, żeby zaspokoić nasze (błyskawicznie rosnące) ambicje. Poza tym skoro ogólnie rośnie, to na pewno komuś przyrasta szybciej niż nam. Ktoś ma z tego więcej i ktoś za tym stoi. W Polsce (żeby skonkretyzować) zjawisko, które krzywą wzrostu zamienia w krzywdę wzrostu wydaje się jakimś ogólnie obowiązującym prawem. I nie dotyczy ono tylko ekonomii. Także różnych innych dziedzin życia. Z zaskoczeniem zauważam na przykład, że choć krzywe pokazują, że jest wzrost bezpieczeństwa drogowego, gdy jeździ się wolniej, część Polaków (a nawet spora część publicystów), wyśmiewa to, uznając, że prawdziwą zdobyczą cywilizacyjną był wzrost prędkości, a te nowe wzrosty to tylko fanaberie zbzikowanej lewackiej elity pieszych albo brygady rowerzystów. Tych obrzydliwie uprzywilejowanych i rozkapryszonych lewaków z bogatych rodzin, którzy snobują się na wchodzenie na pasy, albo – co gorsza – wjeżdżanie rowerem na jezdnię. Ale na tym się nie kończy.

Podobne reakcje wywołuje wzrost przeżywalności wśród dzieci na przykład. I ten wzrost to dla niektórych krzywda, bo okupiony został – zdaniem lobby antyszczepionkowego – innymi chorobami, albo po prostu służąca tylko nabijaniu wzrostu lobby szczepionkowemu. Albo eliminacja niezdrowych produktów ze sklepików szkolnych – tu znów wzrost w postaci polepszającej się kondycji zdrowotnej dziecka wydaje się pozorny. Zresztą – kto widział ten wzrost gołym okiem, obserwując sytuację z godziny na godzinę? A krzywdę płaczącego dziecka, któremu matka nie chce kupić batonika, można obserwować na żywo minuta po minucie wręcz. Dotknąć. Tak jak z innymi procesami, choćby tzw. ociepleniem klimatu: Co za ocieplenie, panie, jak znów ziąb idzie, a spółdzielnia nie grzeje? Ociepleniem mnie pan nie strasz, pan kaloryfera dotknij. Czyli znów jakieś fanaberie lewackiej elity, która chodzi pieszo, chce nas karmić kiełkami, obowiązkowo kłuć w dupę, posyłać dzieci do szkoły w wieku lat sześciu i jeszcze chce zrobić tak, żeby było chłodniej. Każdej krzywej wzrostu, panie Witku, towarzyszy jakaś krzywda.

W sumie to nawet ten fenomen rozumiem. Jako nadaktywny bloger muzyczny słucham wielu płyt i niemało z nich w jakiejś formie oceniam. A im więcej piszę, tym więcej nowych płyt dostaję. Dynamika wzrostu liczby tych przychodzących płyt jest wyższa niż dynamika przyrostu recenzji. Więc – paradoksalnie – im więcej płyt oceniam, tym więcej zostawiam nieocenionych, a nawet (o zgrozo – ale tak bezwzględnej wartości jak czas trwania doby wzrost nie dotyczy) coraz więcej nieprzesłuchanych. Zatem im bardziej pracowitym recenzentem staram się być, tym więcej zostawiam za sobą tytułów nieopisanych. Taki paradoks: większa liczba wykopanych rowów podkreśla tragedię tych niewykopanych. Jak kiedyś zauważył pewien menedżer, gdy wziąłem udział w przyznaniu w pewnej kategorii dwóch nagrody ex aequo (bo aż tak bardzo się należały) – nie powinno się tak robić, bo jest to tym smutniejsze negatywne wskazanie dla tych nominowanych, którzy nagrody nie otrzymali.

Wiem, że wszyscy, którzy przysyłają swój materiał do oceny – a wśród nich największą grupę stanowią amatorzy, którzy najczęściej nie doczekali się dotąd żadnej niezależnej oceny – oczekują, że skoro już napisałem o tylu innych, nawet teoretycznie mało ważnych płytach, to o ich albumie napiszę również. I wiem, że to frustrujące. Mam czasem sygnały takiej frustracji lub po prostu zawodu – rzadkie, ale są. Coraz liczniejsze w okresach, gdy publikuję częściej. Stąd wiem, jak blisko od wzrostu do niedoboru. Przykro mi rzecz jasna za ten ostatni przyrost tekstów na Polifonii – w narodowej kulturze najbliżsi są mi pozytywiści – ale nie przestanę poddawać się czasowej obsesji blogowania, no i wybierać sobie tytułów do opisania według własnego widzimisię (licząc, że może suma summarum będzie z tego więcej dobrego niż złego). Dziś poszedłem właśnie tym kluczem i znów dwie obce płyty autorów, których zagraniczna konkurencja bloga pewnie nie zna, więc może nie zaleje mnie linkami do nowych albumów na drugi dzień.

Najpierw Moon Zero, czyli Tim Garratt, brytyjski muzyk łączący kilka atrakcyjnych ostatnio stylistyk – drony, nurt (powiedzmy) postklasyczny, wreszcie ambient. I jeszcze wykorzystujący właściwości rezonansowe wielkich budowli sakralnych. Z naręczem taśm (to jak u Basinskiego) wylądował w londyńskim kościele St George in the East (jak u imiennika Heckera albo u Jacaszka), żeby przepuścić prefabrykaty swoich dronów przez akustykę świątyni. Miał na to ledwie kilka godzin, więc pracował spontanicznie (to bliski mi klucz), pozostawił niedoróbki w postaci dość banalnej i irytującej nawet pętli z dzwonów w Heritage Guilt, ale to, co wykonał w utworach The Solipsist i Nauru, to świetny pokaz możliwości bazy w postaci nowego sprzętu połączonej ze starą architektoniczną nadbudową. Eksponowanie religijnych motywów (na czym, jak się zdaje, zależało twórcy tej płyty) lepiej wychodzi w A Bevan Rotation i wklejonym poniżej Expanding Into the Time We Have – tutaj nie nosi to już właściwie znamion łopatologii. Ogólnie płyta robi spore wrażenie. Z pewnością są ciągle ludzie, którzy o Heckerze – ani Benie Froście czy Fenneszu – nie słyszeli i nie wydaje mi się, żeby było dla nich krzywdą, gdy ktoś taki wprowadzi ich w świat dronów. Tym bardziej, że Garrattowi daleko do przynudzania i stara się w każdym fragmencie krótkiej, 40-minutowej płyty wykorzystać jakąś inną technikę, inny pomysł. A przy tak szybko rosnącym rynkowym zainteresowaniu dziedziną (Jóhann Jóhannsson w Sicario, Ben Frost w serialu Fortitude) prorokuję autorowi liczne soundtracki.

MOON ZERO Moon Zero, Denovali 2015, 8/10

O płycie jeszcze mniej znanego Seana C. Stevensa wiem… jeszcze mniej. Skuszony przez jeden ze sklepów porównaniem z twórczością Mortona Subotnicka, kupiłem sobie CD, które okazało się chałupniczej produkcji CD-R-em i nie mieć z Subotnickiem za dużo wspólnego. W rzeczywistości muzyka Stevensa bardziej kojarzy mi się z alternatywną wizją Kraftwerku, w której Die Roboter postanawiają zmagać się z Brianem Eno, wydzierając trochę jemu, a resztę grupie Tangerine Dream. Obficie wykorzystywane vocodery naprowadzają błyskawicznie na grupę z Düsseldorfu, ale zarazem całość pozostaje znacznie mocniej osadzona akademicko. Potwierdza tę diagnozę zresztą status Stevensa jako absolwenta San Francisco Arts Institute. Podobne wrażenie potęguje już choćby programowa powściągliwość tej muzyki, która sypie długimi fragmentami szumów kojarzących się z przesypywaniem piasku, ale przetyka je krótszymi erupcjami rytmu i melodii w stylu. W całości przynosi to parę dłużyzn, ale też kilka niezwykle spektakularnych momentów. Zatem może Uwe Schmidt? Coś podobnego by się w przepastnej dyskografii Schmidta znalazło. I przy wykorzystaniu całego potencjału funku (Antiphon) mógłby pewnie Stevens wydać album w wytwórni Nonplace. Niestety, nie udało mi się przy tym wszystkim utrzymać uwagi przez całe 33 minuty, które trwa ten dość ubogo wyglądający CD-R. Ale nie będę się zrażał czy załamywał. Nieustanny wzrost liczby nowości zapewni mi w trakcie weekendu jakieś mocniejsze wrażenia. Postaram się nie szukać drugiego dna i nie odbierać tej kultury nadmiaru jako krzywdy.

SEAN C. STEVENS March of the Whales, Slip 2015, 6/10