Nokaut, proszę Państwa!

Muzyka pop potrzebuje takich artystów jak Julia Holter. A ja nie potrzebuję w tym miejscu nawet wymyślnych tytułów. Nie, to żadna awangarda, żadna alternatywa, to muzyka pop. Przynajmniej na tym etapie kariery tej artystki. Nie usatysfakcjonowała mnie w pełni nawet płyta Ekstasis, szum wokół Loud City Song uważałem za mocno przesadzony, a dziś wiem, że to była po prostu mniej udana i dość pretensjonalna płyta w porównaniu z Have You In My Wilderness. Do tej pory 30-letnia autorka i wokalistka z Kalifornii, wykształcona, ale stopniowo zdobywająca doświadczenia kompozytorka, dobierała i doskonaliła prefabrykaty, które teraz, na nowym albumie układają się w naprawdę oszałamiającą całość.

Zacznijmy od banalnej może konstatacji, że każda sztuka jest podróżą. Przenosi nas z jednego miejsca w zupełnie inne – emocjonalnie, intelektualnie, albo i przez sam fakt odrealnienia, czasem zmuszający nas do podróży w głąb siebie. Piosenki Holter – jakkolwiek zdradzały już wcześniej wielki talent, niosły przyjemny głos i brzmieniowo wydawały mi się atrakcyjne – bywały dotąd często dość pustymi figurami formalnymi. Wydawało się, że ich autorka skompletowała zestaw narzędzi – wracając choćby do kontrabasu, aranżując smyczki – ale efekt końcowy nie zawsze spinał się na końcu w porywającą całość. Pamiętam, że trzy lata temu na scenie na Unsoundzie nie radziła sobie jeszcze do końca z kwartetem smyczkowym, tutaj smyczki aranżuje znakomicie. Lucette Stranded on the Island to już podróż. Utwór, który zaczyna się od niemal przypadkowo rzuconej linii wokalnej, z której wychodzi fantastyczna, misterna aranżacja refrenu, by potem znów wycofać się do postaci dość impresyjnej, jak u Talk Talk, a wreszcie – poprzez drugi refren przejść do finału, w którym nakładane na siebie partie kolejnych instrumentów tworzą orkiestrowe tło, na tle którego Holter może już nawet tylko mówić. A to brzmi niczym jasny odpowiednik stylowego mroku Davida Tibeta.

Podobnymi podróżami są Betsy on the Roof – w stylu nieco przypominającym Kate Bush, rozpoczynające się jak klasyczna fortepianowa ballada, a kończąca w zgiełku pętli jakiejś przetwarzanej partii instrumentalnej. Albo Vasquez, gdzie pozorny chaos porządkuje po 90 sekundach sekcja rytmiczna. Ważniejszym odkryciem jest dla mnie jednak Feel You, z ukłonem w stronę popu z lat 70. – z oddechem zaaranżowanej (i tylko nagranej z nadmierną kompresją, co w takiej sytuacji wydaje się wręcz załamujące) piosenki z linią wokalną delikatnie meandrującą wokół groove’u sekcji rytmicznej do smyczkowych harmonii. Tu znów mamy to „porządkowanie” – w skróconej wersji na początku płyty. To zapewne najważniejsze skojarzenie naprowadzające na Marka Hollisa. Inne skojarzenia (Joni Mitchell, Meredith Monk…) Holter już dawno podsuwała sama, wymieniając nazwiska artystów, którzy ją kształtowali. Tutaj proste porównania nie są już potrzebne.

Jedną z najbardziej fantastycznych piosenek w zestawie jest Sea Calls Me Home, w której całą tę podróż udaje się odbyć w ciągu trzech minut, a za kulminację służy trzydziestosekundowe solo saksofonu, teoretycznie rzecz spoza kontekstu, ale tutaj wpasowane idealnie. Ciekawe są też wokale Holter, która na tym albumie skojarzy się wielu osobom z Nico. To znów nic natrętnego, ale w How Long?, a potem jeszcze w kilku innych utworach, w głosie Amerykanki pobrzmiewa ten sam ton lekkiego wyobcowania. Jak na całej płycie, uznanie budzi to, w jaki sposób partie wokalne odnoszą się do akompaniamentu – to wydają się go ignorować, to znów wpadają w unisono ze smyczkami.

Co do tej produkcji – bo to jedyna rzecz, do jakiej mogę się tu przyczepić – usprawiedliwiam ją jako efekt pewnego wyboru. Rzecz miksował Cole Marsden Greif Neill, jeden z kumpli Ariela Pinka (ten studiował na CalArts, niczym Holter) i współtwórca jego brzmienia na Mature Themes, ale też inżynier dźwięku na Morning Phase Becka. Doskonale zaakcentował wokale, ale być może momentami zbyt mocno zaryzykował. To nie jest muzyka, którą można zdusić kompresją, nawet jeśli Greif Neill i tak posługuje się nią dość zręcznie. Wymarzonym współtwórcą takiego albumu byłby oczywiście Jim O’Rourke, ale bezczelnością z mojej strony byłoby sugerować zmiany na lepsze. Bo ileż można ulepszyć w jednej z najlepszych płyt roku?

JULIA HOLTER Have You In My Wilderness, Domino 2015, 9/10