50 twarzy Tesfaye’a

Cztery lata po tym, jak stał się przykładem szybkiej internetowej kariery i nadzieją na nowe R&B, The Weeknd – czyli Abel Tesfaye – jest idealnym przykładem nowego kiczu. Następcą Celine Dion na nowe czasy. I też z Kanady! Przebrnąłem przez płytę Beauty Behind the Madness z narastającą fascynacją, jaką wzbudza we mnie kultura naprawdę zła. I usłyszałem 25-letniego soulmana epoki internetowego porno, który na tle przyspieszonych sampli z turecką poezją miłosną (w geście przypominającym stawanie na dziobie Titanica) słodkim głosem przekonuje, że jest w stanie swojej partnerce zapewnić wielokrotne orgazmy (ride the wave), efekty dźwiękowe (make that pussy pop) i inne takie (baby I can make that pussy rain). Tytułowe Often znaczy, że często.

Jako człowiek stosunkowo słabo znający świat 50 twarzy Greya myślałem sobie, że ściągnięcie The Weeknd na ścieżkę dźwiękową tego filmu – które Tesfaye’owi mocno podniosło sprzedaż i chyba jednak obniżyło nieco notowania wśród krytyków – było ruchem czysto marketingowym. Nie zdawałem sobie sprawy, że Tesfaye naprawdę się wczuł, co więcej: pasuje do tego świata i sam gra takiego Greya na co dzień w swoich kawałkach, w których wygłasza tanie wykłady motywacyjne adresowane do kobiet z Toronto i okolic. Zauważyłem, że wypracował nawet dwa typy takich wykładów. Poranny, w myśl którego Dziewczyno, jesteś doskonała, zaopiekuję się tobą itd. (Earned It) i Przyjmij mnie z moimi wadami, takim, jakim jestem (As You Are). I wieczorny, według którego podmiot liryczny musi wciągnąć torbę kokainy, ewentualnie napić się, poświntuszyć i przepracować z dziewczyną wszystkie pozycje kamasutry (jak w przykładzie na początku), by później popaść w mroczny nastrój, próbować nawet odstraszać nadciągające tabunami i zakochujące się w nim dziewczęta (Tell Your Friends), a na koniec znaleźć oparcie w Edzie Sheeranie i odśpiewać wspólnie z nim hymn maminsynków: Tylko matka potrafi mnie kochać w moich mrocznych chwilach (Dark Times). Smutne to istotnie życie, w którym na bohatera za drzwiami czeka tylko groupie, diler albo własna matka. Nie licząc oczywiście Eda Sheerana.

Tyle tylko że ten ostatni to raczej przyjaźń za pieniądze. Goście zostali tu, jak mi się zdaje, dobrani kluczem potencjalnej synergii rynkowej: prócz Sheerana jest Lana Del Rey, jest też Kanye West, w dawce co prawda homeopatycznej, ale przekładającej się na internetowe hasło do poszukiwań śladów Westa niczym śladów złotego pociągu (no i jedno z lepszych nagrań na płycie). Charakter featuringów nieźle podsumowuje fakt, że nieznana mi zupełnie Maty Noyes, wokalistka, która gra niemałą rolę w finale (wrócę do tego) nie została tu nawet przedstawiona. Muzycznie Tesfaye próbuje w sposób bardziej jeszcze popowy spojrzeć na swoje internetowe R&B, podnosząc je zarazem do rangi superprodukcji, na ile tylko było można (jest nawet etatowy autor gwiazd Max Martin). Rytmy są przekompresowane, ale co kto lubi: skrzypce brzmią jak syntezator, gitara akustyczna nie brzmi jak gitara – chyba że gra solówki w stylu Van Halena, tylko tańsze. Bo też cała produkcja aspiruje momentami do produkcji Michaela Jacksona, tylko do niej pod żadnym względem nie dorasta, a Tesfaye co jakiś czas wraca do swego trybu wokalnego naśladowania MJ (Can’t Feel My Face, As You Are), co zasadniczo robi nawet spore wrażenie – z tym zastrzeżeniem, że z Jacksona The Weeknd wyciąga to, co najgorsze, ze wskazaniem na co bardziej pretensjonalne melizmaty i przydechy. Zaczyna więc z grubsza tam, gdzie Jackson kończył. A kiedy usłyszałem fajną piosenkę, okazało się, że to skończył się album i dalej na playliście był debiut Tesfaye’a, House of Balloons. Zderzenie estetyk było dość bolesne.

W pewnym sensie jest w tym oczywiście jakaś prawda czasów. Tylko są to czasy dość tragikomiczne, gdy dziennikarz Pitchforka rzuca termin PBR&B (PBR od piwa Pabst Blue Ribbon popularnego wśród modnej młodzieży) w żartobliwym tweecie, podchwytują to dziennikarze, a na koniec Wikipedia sankcjonuje jako poważny gatunek. Czasy pewnych siebie artystów pop, którzy dorastali w środowisku skażonym piosenkami Bryana Adamsa i Celine Dion do tego stopnia, że z mieszanki jednego i drugiego robią pełen egzaltacji finał płyty, śpiewając I hope you find somebody to love (Angel) i wyznaczając wspomniany na wstępie nowy standard kiczu. Ale parcie na nowe twarze i serwisy społecznościowe wykarmiły ich tanią motywacją i zrobiły z nich monstra. To nie tacy twórcy powinni rozdawać środki antykoncepcyjne (przy poprzedniej płycie Kiss Land ktoś taką akcję promocyjną w imieniu Tesfaye’a prowadził), to takim twórcom powinno się rozdawać środki antykoncepcyjne. Choć z drugiej strony – przydałoby się, żeby Weeknd nie rzucał tak tymi ‚bitchami’ na oślep, żeby zamiast widma Greya stanął za jego drzwiami jakiś współczesny Charles Bukowski i żeby autora zapłodnił – intelektualnie.

THE WEEKND Beauty Behind the Madness, XO 2015, 3/10