Uroczysty odsłuch płyty Joe Satrianiego na sprzęcie audio klasy średniej

Jesiennego wieczoru 1987 roku – czasu wielkich muzycznych odkryć i formacyjnych doświadczeń – posłuchałem płyty Joe Satrianiego Surfing With the Alien. Nadał ją w jednym z „Klubów Stereo” ówczesny Program II Polskiego Radia. Zarejestrowałem ową emisję na kasetę chromową, która zapewniała godną jakość (Ten facet uczył Kirka Hammetta grać! – pouczał mnie kuzyn) i trwałość, a przewidywałem intensywne studia nad technikami jej autora przy wykorzystaniu gitary marki Defil – pożyczonej, bo swojej jeszcze nie miałem. Moment odsłuchu został zgodnie z procedurą uwieczniony wpisem w tzw. zeszycie, gdzie umieszczałem kompleksowe oceny odsłuchiwanych albumów metodą utwór-po-utworze. To miała być fascynująca chwila i kolejny moment zwrotny w rodzącej się stopniowo muzycznej pasji. Tyle tylko, że doświadczenie pozostawiło mnie w całkowitej indyferencji. Po latach postanowiłem więc eksperyment powtórzyć.

Skąd ta potrzeba? Joe Satriani mnie osaczył, spoglądając z plakatów październikowego koncertu wywieszonych na moim przystanku autobusowym. Mimo wieloletnich zaniedbań ciągle jeszcze kojarzyłem naz Satrianiego z muzyką, a tym samym – z moją działalnością blogową. Skoro zajmuję się muzyką, to może by tak wrócić do Satrianiego? Stąd pomysł, żeby po latach zmierzyć się z mistrzem.

Pierwsze wrażenia nie były satysfakcjonujące. Album Shockwave Supernova ryknął na mnie stłumionym w wysokich rejestrach dźwiękiem. Detale finezyjnej tytułowej miniatury przepadły gdzieś w wieczornym mroku. Postanowiłem więc dać im jeszcze jedną szansę. Przesunąłem lekko paprotkę, tak aby w mniejszym stopniu rozpraszała wysokie tony. Dałem też odpocząć zmęczonym upałami nogom i założyłem klapki, po raz kolejny zamykając szufladę odtwarzacza firmy Sony średniej klasy. Z lekkim westchnieniem wczytał 15 zapisanych na płycie tracków (to z tych, co – jak mówią – i deskę przeczyta) i natychmiast zagłuszył pracujący na wolnych obrotach (upały) wentylator.

Zanim jeszcze heros gitary doszedł do fazy plateau pierwszego sola, uznałem, że muszę sobie pozwolić na małą dygresję. Nie mogę Was pozostawić w przeświadczeniu, że Satriani to tylko wybitny nauczyciel. To również jedyny znany mi gitarzysta, który potrafi grać bez wzmacniacza na elektryku Ibaneza z perfekcyjną artykulacją osiągniętą w trudnych warunkach: bez odsłuchu i wśród ryczących samochodów. Co więcej, artykulacji tej nie jest w stanie zaburzyć nawet duży wstrząs, co z łatwością zauważycie już na początku trzeciej minuty nagrania:

Delikatny, niemal pozbawiony wysiłku, za to diabelnie precyzyjny i czysty intonacyjnie hammering w połączeniu z przeszywającym tematem utworu Lost In Memory wywołał kolejne wspomnienia. Otóż Satriani opanował też, poza młoteczkowaniem, technikę nitkowania, której początki przedstawił Hendrix, ale to autor poniższej solówki (dość jasno opisanej jako „Best guitar solo”) zamienił na stałe pomysł Hendrixa w zabieg higieniczny jamy ustnej, dzięki któremu można pozbywać się zabrudzeń osiadających w przestrzeniach międzyzębowych, nie przerywając wirtuozowskiego gitarowego sola, co widać i słychać w szóstej, a potem siódmej minucie tego materiału.

To mi przypomina, że ponieważ Satriani zaczął grać na gitarze tuż po śmierci ukochanego Hendrixa, a potem natychmiast sam stał się mistrzem, całą historię elektrycznej gitary podzielić można właściwie na dwie epoki: Hendrixa i Satrianiego. Ale wróćmy do płyty.
Kulminacja utworu On Peregrine Wings przypomina mi melodie z bibliotek muzycznych – nieociosane, ale wciągające. Cóż, jako młodociany wyznawca Eddiego Van Halena nie doceniałem tego, w jak męski sposób Satriani gra takim prymitywizmem motywów, snując swą gitarową opowieść na sposób erudycyjny, wciąga w intelektualne szachy najbieglejszych w gitarowym fachu. W Keep On Movin’ przypomina, że na płytach gitarowych często przeszkadza sposób traktowania innych partii instrumentalnych jako podkładu do popisów. Tanie, tandetne podkłady sprzedawane w sklepach internetowych tutaj jednak, wypełnione profesorskim ściegiem, nabierają wyrazu. Podobnie blues San Francisco Blue, nazwany tak ewidentnie dla żartu i przewidywalny tak mocno, by wyznawcy odczytali drugie dno. Od dekady żyjemy przecież w epoce YouTube’a, kiedy wszelkiego rodzaju warsztaty gitarowe, testy gitar i efektów można obejrzeć w sieci za darmo. Wszechobecność takich domorosłych wirtuozów nadaje zupełnie nowy kontekst peregrynacjom po gryfie w tym zaskakującym fragmencie. Satriani z pewnością mruga do nas okiem (czego nie widzimy, bo nosi ciągle te wielkie ciemne okulary), że niby to proponuje nam takie typowe demo. A jednocześnie po 64 minutach tego materiału ma się wrażenie, że facet wyszedł z tego nie tylko bez kropli potu, ale nawet nie rozczochrany. Proszę tego nie traktować jako przytyk odnoszący się do wyglądu, w końcu to nie jest człowiek, który nigdy poczochrany nie był:

Swoją rewolucyjną metodę twórczą, którą zastosował przy pisaniu materiału na nowy album, Satriani tłumaczy w czwartej części wideo ujawniających kulisy powstawania Shockwave Supernova. Obejrzałem wszystkie. I otóż w dwudziestej ósmej sekundzie tego materiału dostajemy jej esencję: Piszę, co czuję. Potem cofam się do tego, co już napisałem i mówię sobie: o, to jest ciekawe! Niesamowite, z jaką maestrią Satriani raz pisze utwory w zupełnie innych stylach, a raz kilka w tym samym stylu po kolei. Opowiada o tym w materiale. W niezwykle plastyczny sposób artysta wspomina też niezwykły, oryginalny obraz, który miał w głowie, gdy pisał finałowy utwór płyty: człowieka, który idzie w kierunku brzegu morza, patrząc na zachodzące słońce. A potem ten muzyk o zręcznych dłoniach, mistrz szybkości, który wyświetla sobie filmy w głowie, z taką pokorą opisuje proces pisania samego tytułu Goodbye Supernova jako, cytuję, niebywale trudny. Wydaje mi się, że to esencja tego, jak głęboko przemyślany materiał trafił do naszych zestawów stereo. Dlatego pozwolę sobie na wklejenie także i tego wideo:

Pora na wnioski. Otóż mimo wszystkich superlatywów, które miałem do powiedzenia na temat jej twórcy, płyta Shockwave Supernova ostatecznie znów mnie nie poruszyła. Owszem, wy, moi stali, osłuchani, drodzy i pewnie nierzadko złośliwi Czytelnicy – jeśli wytrzymaliście do tej pory ten strumień frazesów, z którego można by było skleić cztery pozytywne recenzje (i jeszcze zainkasować za nie konkretne pieniądze, zamiast publikować na blogu) – wiecie, że nic dobrego o Joe Satrianim tu nie przeczytacie. Prawdę mówiąc kompozytorem był zawsze słabszym niż jego uczniowie, a produkcja tego albumu jest równie siermiężna, co same kompozycje. Ale być może, jeśli Was do tej pory przytrzymałem, szukacie jakiegoś powodu, uzasadnienia, może nawet i puenty. Spróbuję nie zawieść. Bo mam pewną teorię dotyczącą zajść, które miały miejsce tamtego jesiennego wieczoru. Otóż w sposób zupełnie nieprzewidziany niemal w tym samym czasie, gdy nagrałem tamten stareńki album Satrianiego, prawdopodobnie wyrobiłem sobie przypadkiem jakieś zaczątki smaku muzycznego, które sprawiły, że nie byłem w stanie się tą gimnastyką cieszyć. I podejrzewam, że spora część kolegów po fachu mogła przechodzić przez coś podobnego. Bo tylko to tłumaczy fakt, że prawie nikt się albumem Shockwave Supernova dziś nie zajmuje. Bilety na Torwar może i są drogie, lecz sam Satriani jest tani.

JOE SATRIANI Shockwave Supernova, Sony 2015, 2/10