Jak pomóc polskiej muzyce na letnich festiwalach?

Muszę coś zbudować od zera, bo już nie mogę polegać na tych umowach o dzieła – tak rozpoczyna się płyta Taco Hemingwaya Umowa o dzieło, której zawartość niedawno (jak mi donieśli dobrze poinformowani) podbiła publiczność na openerowym koncercie artysty. Jednocześnie z wieściami o sukcesie warszawskiego rapera trafiła do mnie jednak informacja o ostrym wystąpieniu dyrektora festiwalu Mikołaja Ziółkowskiego, który zarzucił ministerstwu kultury, że „nie ma pojęcia, jak powinno się współcześnie budować edukację kulturalną”. Do dyskusji na Facebooku (którą z racji tego, że była na Facebooku, mało kto widział – taki charakter tego kulawego medium) włączyła się sama minister Małgorzata Omilanowska. Jako osoba orientująca się trochę w muzycznych programach dotacyjnych ministerstwa też czuję się wywołany do tablicy. Mam kilka informacji i propozycję.

Otóż do programu rocznego Muzyka co roku zwraca się 600-700 organizatorów różnych imprez (pieniędzy nie starczy, przy najlepszych rokowaniach, nawet dla jednej dziesiątej) reprezentujących wszystkie, w tym najbardziej niedochodowe gatunki (od popu po muzykę współczesną i dawną, włącznie z twórczością ludową, festiwalami organowymi i lokalnymi konkursami orkiestr dętych). Wywołuje potworne kontrowersje, bo dotacji nie dostaje mnóstwo, podkreślam: mnóstwo wartościowych inicjatyw. Jurorzy oceniający projekty zwykle podczas dyskusji próbują z każdej dziedziny wybrać coś, co bez dotacji będzie miało ciężko, a zniknąć nie powinno. Są jeszcze parametry społeczne i organizacyjne, ale ocena tych ostatnich pozostaje w gestii ministerstwa. Co dla głosujących na poszczególne programy – często ramowe i życzeniowe na etapie początku roku – jest zwykle jednak zdjęciem pewnego ciężaru odpowiedzialności. Więc ministerstwo ma wpływ na rozdział pieniędzy, ale nie ono jedno. Nie pamiętam, by kiedykolwiek po ogłoszeniu wyników wszyscy byli zadowoleni. Gdy sam brałem udział w ustalaniu tej punktacji (jej podstawowe składniki w skrócie: udział wybitnych artystów, generowanie premier, udział artystów polskich, muzyków młodego pokolenia oraz współpraca między polskimi i zagranicznymi podmiotami), zawsze kończyłem z mniejszych lub większych rozmiarów kacem. Zdarzało mi się, że wartościowe moim zdaniem projekty nie miały z jakichś powodów (procedury, wytyczne dotyczące punktacji, podział głosów w zespole sterującym, który tworzą specjaliści z różnych dziedzin, udział opinii ministerstwa, ograniczenia budżetowe) szans na dotację – ale rozumiem sens programu, uważam, że praca przy nim jest dobrze zorganizowana i trudno go ukształtować tak, by zaspokoił oczekiwania wszystkich. Zresztą podobne odczucia miałem i w tym roku – bo co mi tam, mój udział w tzw. zespole sterującym programu można przecież sprawdzić na stronie ministerstwa.

Tyle nudnego pewnie, ale koniecznego wstępu na temat zasad. Wniosek Open’era proponował dofinansowanie programu „Muzyka alternatywna i eksperymentalna na Open’erze. Alter Stage” (być może były też wnioski w programach związanych ze sztukami wizualnymi i teatrem – tego nie wiem). W jego ramach organizatorzy imprezy proponowali występy takich wykonawców jak Baasch, Lilly Hates Roses, NERVY, Mac DeMarco, The War on Drugs, Thurston Moore, Oly., The Stubs, Baaba, DIIV, Father John Misty, Panda Bear, Kristen, Jazzpospolita, Fismoll, Sharon van Etten, Future Islands, Seasick Steve, Milky Wishlake, Agyness B. Marry, HV/Noon, Sun Kil Moon, Foxygen i Real Estate (ostateczny program trochę się różnił od tych deklaracji, ale trzymał podobny charakter). Nie wiem, czy wolno mi operować konkretnymi sumami, ale wolno mi chyba napisać, że suma wnioskowanej dotacji Open’era była prawie równa wnioskowanej sumie dotowanego w tym roku Off Festivalu (ale suma ostatecznie otrzymana przez Off Festival była dwukrotnie niższa). Ten drugi wydawał mi się (a także części innych jurorów) nieco bardziej ryzykowny i niekomercyjny, przy kilku powtarzających się tropach. Za własną wyrażoną w punktacji decyzję biorę pełną odpowiedzialność i dziś zadecydowałbym podobnie, mimo że z całego serca od lat Open’erowi kibicuję jako jednej z tych inicjatyw, które zbudowały nowoczesny rynek polskich festiwali. Przez lata wyrażało się to we wsparciu, jakiego tej imprezie udzielałem wspólnie z kolegami po dziennikarsku, bez układów promocyjnych czy jakichkolwiek innych, jeszcze w redakcji „Przekroju”.

Cieszę się, że dziś – w ewidentnym okresie kryzysu, kiedy stopniowo wycofują się komercyjni sponsorzy, a rok jakoś wyjątkowo nie obfituje w jeżdżące po świecie megagwiazdy – takie imprezy zwracają się o mecenat do MKiDN. I mam pewną propozycję, która może pomóc także Off Festivalowi i innym, którzy – gdy przychodzi dość słaby rok dla wielkich gwiazd, headlinerów i gdy nie ma pieniędzy, by przebijać zagraniczne imprezy – stają, jak w tym roku wobec trudnych dylematów: co pokazać?

Przede wszystkim, okazuje się, że po latach inwestowania w tzw. zagraniczne gwiazdy, nie mogą zrobić edycji w oparciu głównie o polskich wykonawców – z tej prostej przyczyny, że nie inwestowali w nich dość dużo, traktując gorzej niż gości ze świata. Nie mogą nawet ściągać publiki na wielkie krajowe nazwiska w takim stopniu jak niemieckie czy skandynawskie festiwale. Nie piję tu tylko do Open’era. Off Festival przeżył przecież gorącą dyskusję na ten temat nie dalej jak w ubiegłym roku, a inne imprezy też pozwalają sobie na dysproporcje w tej dziedzinie. Dzięki wnioskowi Open’era wiem natomiast, że dla wyżej opisanego line-upu stosunek honorariów artystów krajowych i zagranicznych to ok. 1:7 (znów bez konkretnych liczb, ale można o nie wystąpić do Ministerstwa). Moja propozycja? Zmieńmy ten stosunek, a za kolejnych 5 lat będziemy mieli więcej Taco Hemingwayów, miejscowych wykonawców, którzy z dnia na dzień przyciągają tłumy. A nawet grają na głównej scenie o 22.00 czy 23.00. A ponieważ już wiem, że minister Omilanowska ogarnia, że tak wyrażę, internet – propozycję składam tą drogą.

Idealnie by było, gdyby dało się uruchomić specjalną procedurę – w obrębie programów ministerialnych dla festiwali – która promowałaby udział polskich artystów w imprezie. Ale nie na zasadzie dowolności, tylko w taki sposób, by gwarantować, że np. nie mogą dostać gaży niższej niż połowa średniego honorarium zachodniego artysty na tym samym festiwalu. Albo przynajmniej jedna trzecia – ministerstwo otrzymuje do wglądu dokumentację finansową imprez i ma wiedzę o stopniu tych dysproporcji. Nawet nie proponuję 1:1, ale w czasach, gdy na koncertach w Polsce zarabiają krocie Maryla Rodowicz, Bajm i długo, długo nic, dobrze by było budować mocną drugą linię, która zagra za dobre pieniądze – a nie dla samej promocji – na dużej scenie. I która wyda z siebie przyszłych headlinerów festiwali. Czyli inwestować w polskich artystów. Wypracować taki system, by to na nich przeznaczać gros festiwalowych dofinansowań. A jeśli to zbyt skomplikowane i przerasta realne możliwości urzędników tworzących zasady programów, zastosujmy świętą zasadę ze stacji radiowych, gdzie mamy obowiązek grania 30 procent polskich piosenek – i dotujmy festiwale po warunkiem, że przynajmniej jedna trzecia pieniędzy, albo i połowa pójdzie na honoraria polskich wykonawców. W sumie od tego jest polskie MKiDN, czyż nie? Prawda jest taka, że i w obecnym kształcie dofinansowań zespół sterujący uwzględnia ten parametr – gigantyczne honoraria zagranicznych gwiazd źle wyglądają we wnioskach, i nie mam tu na myśli Open’era, tylko różne czysto komercyjne próby skoku na publiczną kasę, które czasem ktoś za pomocą programu Muzyka przeprowadza. Ogółem wniosków dotyczących szeroko pojętej muzyki rozrywkowej jest z roku na rok coraz więcej i są coraz bardziej skomplikowane, bo często składają się jednocześnie i z wątków bardziej ludycznych, i tych całkiem eksperymentalnych.

Tak naprawdę takie podejście do festiwali przyda się rodzimemu rynkowi bardziej niż to minimum polskiego repertuaru w radiu. Kolejna już płyta Taco Hemingwaya, wydany w czerwcu minialbum Umowa o dzieło pokazuje dlaczego. Otóż jest to płyta rozdawana za darmo. Niby radykalny przykład, ale przecież większość artystów polskich, których opisuję na tym blogu, zarabia na swoich fonogramach sumy niebezpiecznie bliskie temu „za darmo”. Zestaw rapowanych przez Taco (przyzwoicie) utworów o oczekiwaniu na kolejne awizo opowiada poniekąd także sytuację rodzimych artystów. Wśród tych najwybitniejszych przed 40-tką mało znam takich, którzy mają przed sobą finansowo bezpieczną przyszłość. Nagrywanie płyt to właściwie inwestycja. Koncerty to gaża, która często przynosi frustrację, jeśli porównywalnej klasy zagraniczny zespół – wciąż, a może dziś tym bardziej mamy świetnych muzyków – występuje zawsze kilka godzin później i za kilkakrotnie wyższe pieniądze (Taco grał na Alter Stage). Kuratorzy festiwali (z Mikołajem Ziółkowskim włącznie) to dziś lepsze grono do oceny wartości tych nowych wykonawców niż szefowie stacji radiowych. W ten sposób ich ocena sytuacji przydałaby się w procesie przyznawania dotacji. A oni sami mieliby zabezpieczoną nie całą kwotę na festiwal, ale jej znaczącą część.

Hemingway, prywatnie Filip Szcześniak – człowiek odpowiedzialny kilka lat temu za genialnego mema z dialogami na temat spalonej Jadłodajni Filozoficznej dogranymi do sceny z filmu „Upadek” – to artysta na samym początku drogi. Moim zdaniem pod względem liryki, choć sprawnej, bardzo przejrzystej i momentami błyskotliwej (Następna stacja, Awizo), mógłby się dużo nauczyć od operującego gdzieś w podobnych rejonach Łony. Podkłady, chwilami nieco zbyt szkicowe, suche, to w mojej opinii (znów najlepsza jest Następna stacja, choć gitarowy podkład Rumaka do 6 zer też daje radę) średni poziom krajowego hip-hopu. Wśród muzyki otwartej na pozarapową publiczność wolę choćby i kontrowersyjny, mocniejszy Pro8l3m. Ale jest u Taco coś, co powoduje, że słuchając go, pomyślałem o przyszłości polskich artystów. Jest mianowicie wyczucie widowni. Tego, czego potrzebuje niegłupi młody słuchacz z Polski – w sensie tematów. I czego nie zastąpi nam żadna zagraniczna gwiazda. Zobaczyłem jakiś, potencjalnie dość mainstreamowy, punkt odniesienia. Mimo zastrzeżeń inwestowałbym więc w tego typu ambicje. Są jak polskie festiwale muzyczne dekadę temu – nieopierzone, trochę dyletanckie, robione na wyczucie. Wierzę, że może z tego być coś dobrego – a to samo mogłem przecież dekadę temu powiedzieć o Open’erze.

TACO HEMINGWAY Umowa o dzieło, wydawnictwo własne 2015, 7/10
Płyta do pobrania tutaj.