Nie ma sprawiedliwości w muzyce

Taka myśl przychodzi mi do głowy czasem przy okazji tych starszych wykonawców z różnymi fazami zainteresowania na koncie, ale umiarkowanie popularnych na etapie przedemerytalnym. Weźmy grupę Wire. Byli już modni – w czasach punka, a nawet awangardowi – jako jedni z tych, którzy wprowadzali estetykę postpunkową, przez moment na drodze do wielkiej kariery (nagrywali dla Harvest, bardzo ważnego jeszcze w latach 70. labela EMI, choć mieli dosłownie jeden przebój), byli jednak też nierozumiani (brano ich, jak przypomina Simon Reynolds, za formację psychodeliczną), później przez wiele lat zapomniani, znów modni na fali powrotu do różnych postpunkowych wykonawców, a wreszcie – sami wrócili. Choć kilkanaście lat temu nie nazywali tego powrotem. A wreszcie pogrążyli się w ostatnich latach w pewnej przyjemnej stagnacji, na poziom której rzadko kto wchodzi. Stagnacji, gdy właściwie wszystko, co nagrają, ma dość wysoki poziom artystyczny. Więc jeśli czternastej w ich dorobku płycie zatytułowanej Wire towarzyszył nieco mniejszy zgiełk, to jest to głęboko niesprawiedliwe: nie zauważać zespołu, który nagrywa po niemal 40 latach tak dobre płyty, to pozbawianie się sporej przyjemności.

Nie ma więc sprawiedliwości, ale za to równość się zdarza. U Wire jej symbolem była sytuacja, gdy – na początku istnienia tej formacji – dwóch gitarzystów i basista grali przez jeden wzmacniacz, próbując swoje partie stopić w jedno brzmienie (później miał im w tym pomóc producent Mark Thorne). Piątym muzykiem był wtedy gitarzysta George Gill, pracownik laboratorium dźwiękowego szkoły artystycznej, w której studiowali. I miał największe ambicje. Ale za bardzo się wyróżniał swoimi solówkami. W pewnym momencie, w odruchu ambicji, postanowił podkraść wzmacniacz należący do innej grupy, która korzystała z laboratorium – i złamał sobie nogę. A gdy leżał w szpitalu, niewdzięczna czwórka zaczęła ćwiczyć bez niego. Dodatkowo na jednym z koncertów – jak opowiadał Newman kilkanaście lat temu – Gill dodatkowo zerwał wszystkie struny, więc nie miał na czym grać, skończył na widowni i tak już zostało.

W czwórkę – i kiedyś, i w nowym składzie, w którym ten oryginalny reprezentują Colin Newman i Graham Lewis – osiągnęli rodzaj harmonii, w której każdy składnik waży właściwie tyle samo, w takim samym stopniu decydując o ostatecznym brzmieniu. Nawet głos Newmana, choć przywodzi na myśl piosenkowe płyty Briana Eno, wydaje się z lekka wygaszony, nie wybija się zbyt mocno. Cała reszta pracuje w idealnej motoryce, tkając brzmienie z precyzyjnych regularnych motywów. Momentami brzmi to rzeczywiście bardziej jak krautrock niż punkowcy.

Reynolds przypomina w książce Podrzyj, wyrzuć, zacznij jeszcze raz inny zbieg okoliczności – że podobnie jak Talking Heads członkowie Wire są pilnymi uczniami Eno, w myśleniu o muzyce nawiązują do koncepcji z akademii sztuk pięknych (jak sam Eno, też absolwent szkoły artystycznej), patrzą bardzo całościowo, nie przez pryzmat poszczególnych partii, składników. Tę ideę znakomicie realizuje nowy album, z jednej strony pełen dystansu, oddalenia, z drugiej jednak – z powtarzalności (świetny Harpooned) czyniący też atut, a nawet główne narzędzie budowania emocji. Zbudowany z opartych na groove’ach, minimalistycznych utworów i kilku bardziej konwencjonalnych piosenkach, w tym promującym płytę Burning Bridges. Tyle że nawet one nie rzucają się do gardła.

Anty-dramaturgia zrywanych zbyt wcześnie lub zbyt skoncentrowanych na sferze brzmieniowej, ale jednak przebojowych piosenek też towarzyszy zespołowi od samego początku Jej przykładem był kiedyś Outdoor Miner – utwór, który podobno wytwórnia EMI chciała koniecznie wydłużyć (sic!). Tutaj podążają niemal w słodkie, melodyjne rejony w High, ale dalej hołdują zwięzłości. To High to niecałe dwie minuty. Najbardziej chyba naładowane entuzjazmem Joust & Jostle – 2 minuty i 12 sekund. Może dlatego Harpooned (prawie osiem i pół minuty) robi – przez kontrast – tak duże wrażenie.

Wire być może nigdy na dobre nie odeszli i nigdy nie wrócili, ale należę do pokolenia, które załapało się na czarną dziurę w dziejach zespołu. Dość powiedzieć, że zanim usłyszałem ich oryginalne nagrania (już mocno po dwudziestce), zdążyłem na bieżąco śledzić dyskografię prowadzonej przez Newmana z Malką Spigel elektronicznej wytwórni Swim. A pierwszym utworem Wire, który do mnie trafił, był – paradoksalnie – cover Outdoor Miner nagrany w latach 90. przez grupę Flying Saucer Attack. Przy okazji: już 17 lipca płyta FSA Instrumentals. Odezwą się inni jeszcze bardziej – i też dość niesprawiedliwie – pomijani.

Nie ma sprawiedliwości w muzyce, ale macie prawo ją zmniejszyć, kupując płytę Wire.

WIRE Wire, Pinkflag 2015, 7/10