Dowcipy spod małego palca

Kiedy mam napisać o gitarowym stylu fingerpicking, zawsze plącze mi się język. No bo tak: fingerstyle to dosłownie styl palcowy, ale kto by tak mówił o poważnych artystach? Poza tym używana od czasów Johna Faheya etykietka primitivism to prymitywizm, z czego ostatnio pozwoliłem sobie pożartować, pisząc o Michaelu Chapmanie (uwaga, w lipcu z Mikiem Cooperem gra w Pardon To Tu!). Tymczasem muzyka w żadnym razie prymitywna nie jest, a gitarzyści wykorzystujący techniki palcowe to jedni z najlepszych warsztatowo szarpidrutów w całej sferze rozrywki. Mam do nich słabość, czemu dawałem już wyraz wielokrotnie, ale trzeba przyznać, że mają tez w sobie coś, co skłania innych muzyków do wymyślania kawałów o fingerstyle’owcach. Które krótko zreferuję.

Otóż najkrócej zjawisko gitarzysty-prymitywisty opisuje dowcip o adepcie szkoły fingerstyle, który wygrał 15 milionów (funtów albo dolarów – w zależności od kraju) w Lotto. Kiedy reporterzy pytali go, na co przeznaczy tę wygraną, odparł: „Będę kontynuował tournée, dopóki kasa się nie skończy”. Co zresztą koresponduje ze złotą myślą na temat gitarzystów – że sprzęt za 5000 dolarów wożą samochodem za 500 dolarów, żeby grać koncerty za 50 dolców.

Stosunek świata do fingerpickingu lepiej jednak obrazuje inny dowcip. Otóż samotna młoda kobieta przychodzi do doktora (żeby nie powiedzieć: przychodzi baba do lekarza), a ten – przebadawszy ją dokładnie – oznajmia, że jest śmiertelnie chora i rokowania są bardzo złe, zostało jej jakieś sześć miesięcy życia. Na to zrozpaczona kobieta zwraca się do lekarza:
– Czy jest cokolwiek, co mogłabym zrobić?
– Na pani miejscu jak najszybciej poślubiłbym gitarzystę fingerstyle – odpowiada doktor.
– Ale jak to może wpłynąć na moją chorobę?
– Nie wpłynie, ale te sześć miesięcy będzie się wtedy wydawało trwać wiecznie.

Otóż z tym fingerpicking/fingerstyle jest trochę tak jak z rockiem progresywnym (przy okazji: polecam wielki prog-raport w Onecie, miałem swój drobny udział) – dość mocno eksponuje techniczną biegłość, a kompozycje przynoszą tyle niuansów, że już samo to wywołuje w ludziach punkowy odruch odrzucenia. Tyle tylko, że w przeciwieństwie do prog-rocka, sam układ kompozycji bywa prosty. Jak w świetnym Won’t You Cross Over to That Other Shore Daniela Bachmana z jego bardzo udanej nowej płyty River. To niemal 15-minutowy utwór, oparty na niezbyt długiej sekwencji akordów ogrywanej jednak w sposób niezwykle misterny i dramatyczny, a jednocześnie swobodny, na co pozwala sytuacja pojedynczego muzyka.

Płyta Bachmana, który błyszczał już poprzednio, w barwach Tompkins Square, pozwala widzieć w nim świetnego następcę choćby zmarłego przedwcześnie Jacka Rose’a. Blues, ragtime, folk i muzyka hinduska mieszają się tu swobodnie, gra jest bardzo ekspresyjna, strój (lub stroje – bo DB je zmienia, mam wrażenie, na tej płycie – szybkość tej procedury pozwala ocenić powyższy fragment koncertu) gitary pozwala metalowym strunom nieustannie brzęczeć i rezonować. Kto już oswoi się z myślą, że to gra jeden człowiek na jednej gitarze, z trudem pewnie nadąży ze śledzeniem partii prowadzonych równolegle na różnych strunach dzięki perfekcyjnie opanowanym technikom prawej ręki. Na osobę Rose’a naprowadza m.in. zawarty tu skomponowany właśnie przez niego bluesowy utwór Levee. Dla mnie jednak ważniejsze są tu takie utwory jak króciutkie Farnham, a także dwuczęściowe Song for the Setting Sun, których delikatność i feeling stanowią dobrą przeciwwagę dla barokowości Wont You… W Song for the Setting Sun Bachman gra miarową rytmiką, klarownie, bez galopady – chciałoby się powiedzieć, że zamiast galopu mamy tu jazdę stępa. Bo jest w tej tradycyjnej amerykańskiej rytmice sporo z takiego kowbojskiego klimatu jazdy po prerii – co stwierdzam bardziej jako teoretyk i dawny miłośnik westernów niż jako praktyk.

Po co w takim razie te długie kompozycje? Pokazuje to repryza tematu Won’t You…, którą znajdziemy na końcu płyty (fragment poniżej) – to już tylko cień tej otwierającej album wersji, brak tego transu, „psychodelicznych Appalachów”, jak je nazywa Bachman. Choćby i sama melodia brzmiała równie dobrze. Nie ma potwierdzania umiejętności i techniki w kilkunastominutowym znoju, gdy (trochę podobne wrażenie – przy wszystkich muzycznych różnicach – miałem na koncercie Raphaela Rogińskiego) gitarzysta nie gubi ani jednej z nawału nut. Poza tym jak by brzmiały bez tych rozmiarów kompozycji te długie monologi, opowiadane ze sceny historie, wpisane w działalność samotnego gitarzysty fingerstyle? No i gdzie by się podziały dowcipy?

DANIEL BACHMAN River, Three Lobed Records 2015, 8/10