Budyń kontra bigos

Dostałem od koncernu Sony wiadomość prasową, według której muzyka, tak jak pieprz i sól, zmieni nam smak jedzenia. I nie w sposób banalny, typu piosenka turystyczna – kiełbasa z rusztu, klasycy wiedeńscy – Apfelstrudel, a heavy metal – zupa z chmielu. Prof. Charles Spence z Oksfordu, którego cytują (ostrzegam, że robią to po to, aby sprzedać technologię multi-room, jakkolwiek karkołomne się to wydaje), twierdzi, że nawet drobne zmiany czynników otoczenia, w tym muzyki, wpłyną na odbiór smaków. Ma to kilka praktycznych i całkiem wystrzałowych efektów, o których opowiem wam dalej, w dodatku nie próbując wam niczego sprzedać (w szczególności: technologii multi-room). Choć będą i płyty.

Pierwsza sensacja to fakt, że zdaniem prof. Spence’a słuchanie muzyki klasycznej powoduje, że „wina i inne alkohole sprawiają wrażenie trunków wyższej jakości”. Podoba mi się to jako sposób oddawania kulturze tego, pod wpływem czego stajemy się mniej kulturalni. Czyli pieniądze zaoszczędzone na winie (Biedronka zamiast Kondrata itd.) można wydać na komplet symfonii Johannesa Brahmsa – i wszystko się będzie zgadzało.

Kolejne twierdzenia oskfordzkiego profesora to (w skrócie): przy wolnej muzyce dłużej odczuwamy smak (czyli chillout), im bardziej podoba nam się muzyka, tym bardziej nam smakuje (co zmierza ku: „bo zginęła gdzieś płyta Pink Floyd” zamiast „bo zupa była za słona”), a do tego dobór instrumentu wzmacnia smaki. „Dźwięk fortepianu dobrze pasuje do owoców takich jak jeżyny, brzoskwinie czy maliny”. Czyli pianistykę lepiej traktować jako zjawisko sezonowe. Poza tym chrupanie lub podobne dźwięki – odpowiednio wzmocnione (tu nie mam pomysłu, jakiś Pungent Stench może?) dobrze nam robią przy gryzieniu np. chipsów czy świeżych warzyw. To wszystko przypomina mi trochę stare opowieści audiofilów o tym, że jedzenie kapusty źle wpływa na odbiór niskich częstotliwości. Gdy moim zdaniem źle wpływa przede wszystkim na słuchanie czegoś w towarzystwie innych osób.

A propos kapusty. Przypomnijmy sobie niedawny rozłam społeczeństwa na zwolenników bigosu i budyniu. Dwie trudne do pogodzenia frakcje, które podzieliły kraj prawie na pół. No więc ta technologia multi-room (której dalej nie zamierzam nikomu reklamować – sam mam coś do odtwarzania muzyki prawie w każdym pomieszczeniu, ale bez centralnego sterowania) pogodziłaby zwolenników bigosu i budyniu – jedni jedliby pierwsze, drudzy drugie, i w dodatku bardzo by im smakowało, bo puszczaliby sobie odpowiedni – i na pewno całkiem inny – podkład muzyczny.

Dlatego dzisiejsze płyty dobrałem, szukając dużych różnic i starcia o charakterze właściwie pokoleniowym. Po jednej stronie wąsaty producent, który zrewolucjonizował scenę taneczną, choć teraz wydaje się działać jakby mniej dynamicznie. Po drugiej gołowąs, który obiecuje swoją muzyką rzeczy niemożliwe. Chce pozszywać podziały, proszę państwa, pogodzić fanów niezależnego rocka z miłośnikami sceny klubowej. Jak się popatrzy na dwie tak odmienne estetyki, można uwierzyć i w to, że pasują do innych zup, innych drugich i zupełnie innych deserów.

GIORGIO MORODER Déjà-vu, RCA 2015, 4/10
Weźmy Giorgio Morodera. Odkrywanego na nowo przez ostatnie lata m.in. przez Daft Punk producenta disco, którego charakterystyczny styl – dość syntetyczny, prosty, z jednostajnym tętnem bębna basowego – został przetworzony od lat 70. w mnóstwo różnych stylistyk tanecznej muzyki pop. Moroder wraca dziś jako autor nagranej z gwiazdami popu płyty Déjà-vu. Śpiewają tu m.in. Sia, Charli XCX i Kylie Minogue, a Britney Spears do wtóru bębna basowego wykonuje sławne Tom’s Dinner Suzanne Vegi. Moroder pozostaje prostym, szczerym chłopem, dla którego nie istnieje świat poza 4/4 i poza zwrotka-refren. A działalność muzyczna to próba ustrzelenia jak największego hitu. Najwidoczniej na długie lata porzucił jednak studio nagraniowe i dziś próbuje ustrzelić hit po nowemu, decydując się na konwencję nachalnie przypominającą nowsze produkcje popowe, czasem nawet (Diamonds z Charli XCX) idąc w stronę takich oczywistości jak Gangnam Style.

Oczywiście można to sklasyfikować jako bigos – bo ten teoretycznie ma smakować lepiej, nawet odgrzewany w nieskończoność (szczególnie odgrzewany). Owszem, patenty Morodera, jak wiemy, działają, ale włosko-niemiecki producent na zbyt długo wypadł z obiegu. Przesadza co rusz w naśladownictwie nagrań swoich naśladowców, co każe mi zaproponować inne skojarzenie. Déjà-vu jest mianowicie jak wiadro glutaminianu sodu. Znacie dobrze tę substancję, uniwersalny wzmacniacz smaku, dodawany do wszelkiego rodzaju potraw, z zupkami w torebkach na czele. Szczypta tego czegoś sprawia, że najbardziej beznadziejne papierowe produkty żywnościowe podbijają świat. Ale spróbujcie zjeść wiadro. W tej dziedzinie wszystko jest kwestią subtelności, a Moroder to wyczucie, moim zdaniem, stracił.

JAMIE XX In Colours, Young Turks 2015, 7/10
Na znacznie większym poziomie subtelności operuje za to Jamie XX, lider The XX, autor remiksów i producent, na którego pełnowymiarowy album solowy świat czekał jak na podsmażane rydze, trufle albo inne rzadkie smaki. Jego głębokie basowe brzmienia są czymś tak modnym jak Moroder kiedyś i choć Jamie XX pisze utwory mniej użytkowe i mniej przebojowe. Kiedy już album się ukazał – nosi tytuł In Colour – można odnotować, że składa się, jak płyta Morodera, zarówno z utworów instrumentalnych, jak i wokalnych, tyle że bardziej minimalistycznych, impresyjnych, jak to już u Jamiego XX bywało wcześniej. Na swój sposób pastelowych – choć zarazem muzyka Brytyjczyka, mocno skompresowana, ma się wybić w radiu i w klubie. Ich autor zdaje sobie sprawę, że o ile w latach 90. dominowała na parkietach muzyka naiwnie optymistyczna, to w XXI wieku ludzie poszukują krzyżówki rave’u i stypy, chcą mieć refleksję i beat w jednym. Może potańczę, ale może powlepiam wzrok we własne stopy? – zdają się mówić te utwory. Tej prawdy Giorgio Moroder pokoleniowo nie był w stanie przyswoić, Jamie XX najwyraźniej taki się już urodził.

In Colours
jest więc jak budyń – zwarty, spójny, łatwy do odtworzenia, niby ukręcony na mocnych rytmach i głębokich basach, ale zarazem stosunkowo delikatny w smaku. Przyrządzony częściowo w oparciu o prefabrykaty (sample ze znanych utworów), ale wsparty autorskim brzmieniem The XX – także w partiach wokalnych, w których usłyszymy pozostałych członków grupy. Jak dla mnie, trochę za bardzo instant, odrobinę zbyt sztuczny – bo chwilami trzeba się mocno rozglądać, co poza produkcją z tego zostaje. Grzebiecie w tym piosenkowym budyniu łyżką, oczekując naprawdę nowych wrażeń, a tu lipa, smak jest wszędzie zbliżony. nie znajdziecie też smaków ostrych i wyrazistych. Prawie bez szans, by kogoś takim budyniem doprowadzić do ekstazy. Choć przyjemności ten album daje niemało. Prawdę mówiąc, wśród swoich ulubionych momentów na tej na potęgę chwalonej (chyba nawet przesadnie chwalonej) płycie mam fragmenty instrumentalne, na przykład zbudowanym na samplu z utworu Hugh Masakeli Obvs, gdzie kompozycja smakowa jest najlepsza. Po drugiej stronie spektrum leży banalny I Know There’s Gonna Be (Good Times). A najbliżej Morodera, czyli bigosu – singlowy Loud Places z samplem ze staergo nagrania disco Idrisa Muhammada. Całość należy do lekkostrawnych, jest też bardzo małe prawdopodobieństwo przejedzenia (jak na taki czas oczekiwania album nie jest zbyt długi), ale czy to wada, czy zaleta – musicie już orzec sami. Można smakować długo, bez znużenia, co jest dużą zaletą, ale jeśli puścicie sobie przy kolacji, z pewnością zniknie, zagadane lub zagłuszone chrupaniem.

Co do tytułowego dylematu – odsyłam jeszcze do znakomitego powyborczego wywiadu z prof. Tomaszem Szlendakiem. Nie tylko ze względu na diagnozy dotyczące polskiej polityki – Szlendak jak mało kto wyczuwa olbrzymie rozdrobnienie grup społecznych i pewne przenoszenie się estetycznych wyborów na wybory fundamentalne. On by wam wyjaśnił najlepiej dylemat, którego oczywiście ja nie wyjaśniam. Ja tylko chciałem zauważyć, że wybór między dwiema opisywanymi dziś płytami to kwestia smaku.