Skojarzenia to przekleństwo

Odkąd organizatorom koncertów przestało zależeć na relacjach po fakcie (bo relacje po fakcie nie sprzedają biletów), coraz trudniej przeczytać, jak było naprawdę. Z ciekawości, jak wypadła grupa Muse na Orange Warsaw Festivalu, zajrzałem więc na Twittera w poszukiwaniu jakichś linków. Znalazłem od razu dwie recenzje. Pierwszą (#muse pokazał jak się robi dobre koncerty! #Orangestage rozniesiona! #missioncomplete #OWF2015) umieścili organizatorzy imprezy, druga brzmiała #MUSE wczoraj skopał nam tyłki Wandzie ostatni raz tak sponiewierało wino jabłkowe z dorsza. Piękny koncert #OWF2015 i podpisał ją Kabaret Neo-Nówka. Myślałem, że w ten weekend wszystkie kabarety były w Opolu, a tu takie zaskoczenie. Kabaret chwali jeden z najbardziej egzaltowanych i patetycznych zespołów współczesnego świata. Jeśli to był dowcip, to nie wiem, czy fani Muse będą się niego cieszyć. Ale wiem na pewno, że z płyty Drones cieszyć się nie powinni.

Zespół Muse to bezwzględnie rewelacja koncertowa. Przynajmniej kiedyś. Miałem okazję ich widzieć po raz pierwszy w sierpniu 1999 roku, w czasie jednej z długich festiwalowych wypraw po Europie. Grali we francuskim Saint-Malo i w doborowym składzie tamtej imprezy błysnęli na tyle, że jako kompletnie nieznany zespół bez płyty (Showbiz ukazał się miesiąc później) wydali się nam (mnie i przyszłej małżonce) objawieniem. Wprawdzie brzmieli dokładnie jak Radiohead, ale wydało nam się to u młodych muzyków stosunkowo małą przywarą. Uznaliśmy, że będą z nich ludzie. Tydzień później widzieliśmy ich po raz drugi, bo program trasy przygnał ich na koloński festiwal Bizarre. Grali to samo, byli równie pewni siebie, technicznie znakomici. Potem wyszła płyta, na której wszystko brzmiało już jakby gorzej – i na tym skończyła się moja krótka przygoda jako miłośnika grupy Muse.

Każdy ma jakąś płytę, która odbiera mu cierpliwość do tego zespołu – niegdyś sięgającego po schematy z Radiohead, potem ogrywającego Queen, a dziś już bardziej Bon Jovi i U2, zawsze świetnego technicznie, ale konsekwentnie pozbawionego twarzy, a przynajmniej zszywającego ją z różnych fascynacji. Borys Dejnarowicz brawurowo opisał, co mu odebrało cierpliwość, przy okazji chyba najlepiej ocenianej płyty Origin of Symmetry, z okresu, gdy – jak się wydaje z dzisiejszej perspektywy – formacja i tak najmocniej wybijała się na własny styl. Dziś, po przesłuchaniu płyty Drones, przygoda ta skończy się zapewne dla wielu osób. Widziałem już różne zespoły obniżające loty, ale rzadko robiły to tak konsekwentnie.

Jedno, co nadaje poważny sens Dronom, to próba wejścia na szczyt amerykańskiej listy bestsellerów. Jak wiadomo, Muse są wielcy w Wielkiej Brytanii, gdzie regularnie mają numery jeden. W Ameryce szło im coraz lepiej, ale stanęło bodaj na drugim miejscu przy okazji poprzedniego albumu. Nowy, wypolerowany w studiu przez producenta Roberta Johna Lange’a, znanego przede wszystkim za pracę nad płytami Def Leppard i AC/DC (ostatnio odpowiedzialnego przede wszystkim za albumu Shanii Twain), i to tymi z najlepszych czasów. Lange doskonale potrafi nagrywać chwytliwe gitarowe riffy – i te właśnie, w najprostszej postaci, bardzo czyste, rock’n’rollowe i zwierzęce, stanowią muzycznie największą siłę na płycie. W oderwaniu od reszty mogłyby się podobać. Skonfrontowane z bardzo gęstym, mechanicznym, kwadratowym i pozbawionym bluesowego groove’u graniem sekcji rytmicznej oraz słabością Matta Bellamy’ego do wszelkiego rodzaju efektów typu chorus (gitary, wokale) dają jednak rezultat bliższy właśnie Bon Jovi niż AC/DC. A czasem idą w kierunku Dream Theater, grupy, którą – o ile pamiętam – oskarżano kiedyś o kopiowanie stylu Muse, mimo że podobną ciężką muzykę rockową o ocierającym się o kicz stopniu gęstości i technologicznej ekstazy grywała wcześniej. To zresztą ten wątek płyty, za sprawą którego niektórzy próbują ją klasyfikować jako prog-metal.

Ta pogoń za Ameryką przypomina niegdysiejsze (spełnione później) fantazje U2. I prawdę mówiąc największym zaskoczeniem jest dla mnie pochód Muse w kierunku tej grupy w początkowej (Dead Inside), a szczególnie mocno końcowej części płyty. W refrenie Revolt brzmią jak Queen wykonujące cover With Or Without You – i to jest ten moment, gdy jako recenzent zaczynam odczuwać naprawdę duży ciężar obowiązku związanego z odsłuchiwaniem płyty. Znacznie gorzej jest z Aftermath, z którego po gitarowym intro dość bezczelnie ogrywającym One U2 (zanucicie sobie pod nosem Is it getting better?) idzie w kierunku Bryana Adamsa (i tego Lange produkował), by na koniec przejść do solówki gitarowej w stylu Coldplay. To jest ten moment, gdy wyjmujecie płytę, o ile wcześniej tego nie zrobiliście. Ten zespół zrobił gigantyczną karierę, nauczył się mnóstwo na temat grania, produkcji, jego członkowie to zdolni i pracowici muzycy, a jednak niczego się przez tych wiele lat nie nauczyli i pozostają głusi na to, co im się przykleja do uszu i wychodzi w ich muzyce. Aftermath brzmi jak kabaretowa parodia rockowych gatunków kilku ostatnich dekad. I jest to fascynujące, ale to już ten rodzaj fascynacji, który sprawia, że wielcy myśliciele XX wieku poświęcali lata na pisanie rozpraw na temat kiczu.

Życzę Muse, żeby się na coś to wieloletnie romansowanie z kiczem przydało, niech zdobędą wreszcie ten numer jeden w „Billboardzie”. Obiecuję, że nie będę do tego wracać, bo niezależnie od ważkiego tematu płyty (opowieść o wojnie, kontroli i „ludzkich dronach” – zaprezentowana w niezbyt odkrywczy sposób i zilustrowana paroma słownymi przerywnikami) odebrałem już swoją lekcję ze słuchania ich nowych piosenek. I wiem już, na czym polega ten paradoks dramatycznego rozjazdu między Muse w studiu i na koncercie. Różnica ta jest z grubsza taka jak między wyprawą na koncert cover-bandu ukochanej kapeli a kupieniem sobie tego cover-bandu na płycie. To by zresztą tłumaczyło też żywotność tej formuły, jaka zespół proponuje: to właściwie multi-cover-band kilku rockowych dekad w jednym.

MUSE Drones, Warner 2015, 3/10