Sienkiewicz słuchany po latach

Na przełomie wieków Jacek Sienkiewicz był dla mnie mitem – człowiekiem stąd, który przebijał się na scenie techno tam, którego nagrania łatwiej było dostać w Berlinie niż w Warszawie. Nazwiskiem wymienianym zawsze w jednym zdaniu z Marcinem Czubalą, gdy się chciało podkreślić, że nasi też grają techno. Jak Henryk Sienkiewicz z Bolesławem Prusem, gdy ktoś chce wymienić klasycznych autorów XIX-wiecznej polskiej powieści. Gorzej jednak było z konfrontacją mitu z rzeczywistością, z dostępem do nagrań. Pierwszą płytą, na której miałem Sienkiewicza, był więc miks Richiego Hawtina „DE9. Closer to the Edit”, oddzielnie autorskie nagrania Sienkiewicza wpadły mi w ręce jeszcze później, a do tego czasu moje pierwotne zainteresowanie taką muzyką na jakiś czas nieco osłabło. Tym bardziej cieszę się dziś, gdy Jacek Sienkiewicz wydaje cztery płyty w ciągu paru miesięcy, a w dodatku jest to muzyka, do której i mnie w tym momencie blisko.

Wśród czterech wydawnictw znajdziemy „Nomatter” opublikowane w lutym przez wytwórnię, którą prowadzi Atom TM, i zapowiadany na czerwiec – bardzo obiecujący, sądząc po urywkach – album „Drifting” (Recognition). Ja jednak skoncentruję się na dwóch EP-kach, które pokazują aspiracje Sienkiewicza do tworzenia muzyki wychodzącej hen, daleko poza idiom techno.

Pierwsza to „Ridges” (Recognition), duet Sienkiewicza ze specem od syntezy dźwięku Maxem Loderbauerem. Bardzo delikatne wydawnictwo opowiadające muzyką wizję wspólnej pasji obu producentów, czyli gór. Albo przynajmniej doświadczenia z górami, może się zagalopowałem. Płyta nieco senna, właściwie z pogranicza ambientu. W „zachodniej” części („West Ridge”, strona A nagrana na 33 rpm) mamy jakąś wizję nieistniejącego górskiego folkloru, kontemplacyjną, psychodeliczną. Robert Piotrowicz mógłby coś podobnego wydać jako kolejną część serii „Rurokura”, gdyby chciał kiedyś do niej powrócić. A Brian Eno z Davidem Bowiem mogliby na jej bazie stworzyć kolejną fantazję – niczym kiedyś w oparciu o melodię niemal równie fikcyjnego „Helokania”. Na drugiej stronie winyla znalazło się z kolei „East Ridge” – nieco bardziej energiczna wizja, w której góry odbieramy jako krainę echa, gdzie – jak się wydaje – żadna partia wokalna się nie zaczyna i żadna nie kończy, wszystkie brzmią, a z drugiego planu pną się potężniejące arpeggia syntezatora, którym towarzyszą punktowe dźwięki o dość, jak się wydaje, przypadkowym charakterze (odgłosy wspinaczki?). Cały ten obrazek hipnotyzuje, momentami lekko i usypia, ale zarazem pozostawia pewien niedosyt, głód, który zaspokaja kolejna płyta.

MAX LODERBAUER & JACEK SIENKIEWICZ Ridges, Recognition 2015, 7/10

To drugie wydawnictwo to „Instynkt” (Recognition/Bocian), wydana dwa miesiące po „Ridges” EP-ka z niezbyt efektowną okładką i dobrze wytłoczonym winylem, który wybija wam z głowy myśli o wersji cyfrowej (słuchałem i mam wrażenie, że są to dwie różne płyty). Przy podobnej długości zawiera cztery utwory i zaczyna się gdzieś w okolicach miejsca, w którym „Ridges” się kończy, ale stopniowo podąża w zupełnie nowe rejony. To przede wszystkim potężne uprzestrzennienie muzyki Sienkiewicza. Coś jak przejście z 2D na 3D w myśleniu o scenie dźwiękowej. I coś jak przeskok z linearnego świata techno do świata immersji, opowieści snutej w sposób dalece bardziej swobodny. A zarazem – szczególnie biorąc pod uwagę dwie pierwsze kompozycje na płycie – rodzaj techno pozbawionego kwantyzacji, a może nawet z zepsutą synchronizacją, co wydaje się dziwne z definicji. I jest, bo perkusyjne partie brzmią tu jak rozbite na części, grane z ręki, a nawet świadomie poszatkowane. Dopiero stopniowo układają się, odnajdują jakiś pokracznie urokliwy porządek. Słusznie przywołuje się w odniesieniu do tej muzyki Autechre. Z drugiej strony muzyka Brytyjczyków jest mimo wszystko bardziej zniekształcona na poziomie brzmienia, a tu mamy zniekształcenie na poziomie czasu, co wskazuje na podobny jak na „Ridges” rodzaj zabawy losowością. W znakomitym „Inst2”, jednym z dwóch najlepszych momentów płyty, ta imperfekcja zostaje doprowadzona do perfekcji.

Zaskakujące, realistyczne syreny (?) wprowadzają utwór „Inst3” – najpierw przerażające, długie, później poszatkowane, wreszcie zamknięte ponurym syntetycznym dronem wywołującym za każdym razem ciarki na plecach. To jeden z obrazów dźwiękowych, które prześladują później dniami i nocami. Na płycie nie została mu przypisana jakaś treść, opowieść, narracja, ale gdybyście chcieli muzyką opisać klimat survival horroru, to byłby jeden z tych idealnych momentów. Równie spektakularne rzeczy dzieją się w zamykającym tę płytę utworze „Inst4”, ale tu ich nagromadzenie jest znacznie większe, a charakter nie tak surowy. Ostateczny efekt – dużo cięższy, dość przytłaczający. Ogólnie jednak „Instynkt” – wbrew tytułowi tworzony i doskonalony podobno całkiem długo – ma w sobie siłę artystycznego głosu kogoś młodego duchem, kto nie zdążył się zmęczyć muzyką i nie przestał pytać. Płyta ta przekonuje też, że podobnie jak w techno rozmiar 12-calowej EP-ki sprawdził się idealnie, tak w eksperymentalnej muzyce elektronicznej powinien zagościć na stałe. A od Sienkiewicza z krwi i kości oczekiwałbym, że skoro już jest znów tu i tak dobrze odnalazł się na nowo, nieprędko obniży tempo pracy.

JACEK SIENKIEWICZ Instynkt, Bocian 2015, 8/10