Nie takie proste piosenki

Nie potrzeba wielkich wstępów, gdy chodzi o nową piosenkową płytę Jima O’Rourke’a. Producent, gitarzysta, wizjoner, współpracownik Sonic Youth i Wilco, dwóch spośród najważniejszych gitarowych zespołów ostatnich dekad, no i improwizator (jego płyt z muzyką, najogólniej mówiąc, „eksperymentalną” ukazuje się czasem kilka w roku), ostatni raz piosenki na płycie zaproponował nam 14 lat temu na płycie „Insignificance”. Później na stałe wyprowadził się do Japonii – kraju, gdzie od dawna czuł się jak w domu – i wydał m.in. świetny instrumentalny album „The Visitor”, ale nad piosenkami pracował długie lata. Nagrywał je na miejscu ze sformowanym tam kwartetem (fortepian, bas, perkusja, smyczki) i zaproszonymi gośćmi. Wszyscy to Japończycy. Nie można jednak napisać, że nie ucierpiał przy tworzeniu tej płyty żaden Japończyk, bo muzyków udało się O’Rourkowi (jak mówi na łamach magazynu „Uncut”) zamęczyć i doprowadzić do sytuacji krańcowych swoim perfekcjonizmem. Wystarczy posłuchać „Simple Songs” po raz kolejny, i kolejny, żeby w tę opowieść uwierzyć.

Rzecz została wydana ewidentnie z myślą o nośnikach fizycznych i brzmi, hm, płasko, ale dynamicznie zarazem. Kluczem jest zapewne produkcja lat 70., kompresja przywodzi od razu na myśl tamtą epokę, a mastering , jak podejrzewam, zrobiony jest pod winyl. To charakterystyka brzmienia tak różna od tego, jak się dziś nagrywa, że może być w pierwszym momencie trudna do zniesienia. Jeśli się jednak wsłuchać, wszystko jest w jak najlepszym porządku. Słychać szczegóły, jest oddech, płyta zupełnie nie męczy przy powtórnych odsłuchach. Ale brzmienie to nie będzie ostatnie zaskoczenie.

Druga sprawa to styl. Krzyżówka soft rocka i rocka progresywnego, dwóch gatunków dominujących w latach 70., które jednak, jeśli są dziś poważane, to raczej wybiórczo. Czy na podstawie poprzednich doświadczeń ktoś sobie na przykład wyobrażał Jima O’Rourke’a w wersji Genesis? To może być duży szok, ale zmniejszy go fakt, że autor płyty cały czas żongluje gatunkami z lat 70., zmieniając tropy wielokrotnie – czasem bardzo gwałtownie – w obrębie jednej piosenki.

Strona A (operujmy terminologią płyty winylowej) od pierwszych sekund przywodzi skojarzenia z AOR (album-oriented rock, ewentualnie adult-oriented rock był taki termin), ale też z The Allman Brothers Band, no i brytyjskich The Moody Blues. Bardzo niespokojna stylistyka zanurzona w latach 70. Z kolei w wokalach i posępnym charakterze „Friends with Benfits” słyszę a to Petera Gabriela, a to Roberta Wyatta. Te nawiązania będą wracać.

„That Weekend” brzmi mniej imponująco, choć znajdą w tym utworze sporo energii miłośnicy dzisiejszego rocka, z Arcade Fire włącznie. Za to perfekcyjnym utworem pod każdym względem jest „Half Life Crisis” – i śpiew, i rytmiczny podkład fortepianu, i linia gitarowa prowadzona z wokalami, i melodia zwrotki, i wreszcie specyficzny jazzowy feeling, „cool”, wszystko, z wyjątkiem może skrzypiec, przemawia tym razem za Steely Dan. Choć to Steely Dan w jednej osobie, wokalisty i gitarzysty zarazem. Refleksyjna, bogato zaaranżowana i lekko pompatyczna ballada „Hotel Blue” może z kolei przywodzić skojarzenia z Genesis, choć podlanym dramatyczną ekspresją o bardziej amerykańskim charakterze.

Strona B zaczyna się od delikatnego „These Hands” śpiewanego na tle partii gitary hawajskiej, które można usytuować gdzieś pomiędzy Toddem Rundgrenem a Robertem Wyattem, czy – na upartego – nawet w okolicy ballad Floydów. Świetny, znakomity wręcz „Last Year” to znów wyjściowo rock progresywny – okolice U.K.? – zmierzający w kierunku The Allman Brothers Band, a potem Steely Dan. Taka elegancja i dokładność we wszystkich zmianach tempa, nastroju, drobnych tremolach perkusji, przejściach – to się nie zdarza we współczesnych kompozycjach, a w szczególności w aranżacjach gitarowych. Zresztą gitara lidera gra tu główną rolę, nie milknie ani na moment. Nie ma to w istocie nic wspólnego z tytułowym hasłem zapowiadającym „Proste piosenki”. Zresztą tytuł to pewnie świadectwo ironii. O’Rourke spędził nad tą jedną piosenką sześć lat i „ciągle nie jest do końca zadowolony z efektu”. Postawa bardzo bliska pracy innego perfekcjonisty świata muzyki, czyli Donalda Fagena, ale rezultat lepszy niż w wypadku ostatniej solowej płyty wokalisty Steely Dan.

Dalej mamy „End of the Road” – znów balladę w smyczkowej oprawie, najpierw trochę ckliwa, potem bardzo dynamicznie się rozwijającą. A na koniec „All Your Love”, najdłuższy utwór na płycie, który znów przynosi mnóstwo skojarzeń z jazzową harmonicznie, a rockową formalnie grą Steely Dan, a przy tym stanowi chyba najprostszy pomost pomiędzy dzisiejszym Jimem O’Rourke a tym z okresu „Insignificance” i „Eureki”. Teoretycznie więc najłatwiej byłoby słuchać tej płyty od końca. Prościej będzie od początku do końca, a potem od nowa, bo rzecz – jak przystało na świetnie zrobiony kawałek muzyki rozrywkowej – dość mocno uzależnia.

O’Rourke oczywiście doskonale wie, jak ma być ułożony album i ile ma trwać. Jego idee fixe, którą ostatnio przedstawiał, to 38 minut jako idealna długość płyty z muzyką. W wielu momentach rzeczywiście udawało mu się trafiać idealnie lub być blisko. „Simple Songs” trwa 37 minut i 33 sekundy. Co autor rozbrajająco tłumaczy: Zawsze lepiej, gdy chcą więcej, gdy czekają na te 27 sekund.

Czekają więc i, znając O’Rourke’a, jeszcze poczekają. I dobrze, bo na takie płyty czekać warto.

JIM O’ROURKE Simple Songs, Drag City 2015, 8/10