Trzeci najlepszy sposób kontaktu z muzyką

Pierwszy i drugi są dość oczywiste. Koncert lub nagranie płytowe. Ale fakt, że muzyka wylewa się dziś zewsząd, zachęca mnie do wyboru trzeciej metody. Podpowiedziała mi ją jedna z rozmów radiowych o dokumentach – bodaj w Tok FM – w której padło hasło „dokumenty muzyczne nierzadko stają się przebojami”. Chodziło o przypadek „Sugar Mana” oczywiście. Ale też o nowy film „Kurt Cobain: Montage of Heck”. Można do tego dopisywać kolejne dość masowo oglądane filmy dokumentalne: „Buena Vista Social Club”, „Stop Making Sense”, „Hype!/Zadyma!”. Ja bym z tą tezą poszedł dalej: dokument filmowy to trzecia najlepsza forma obcowania z muzyką. Wprawdzie dość mocno pociętą, ale za to często dobrze dobraną, no i wygodnie ograniczoną do najlepszych fragmentów. Uzupełnioną o opowieść o tej muzyce, która nierzadko wywołuje nie mniejsze emocje niż same nagrania. Poza tym formą dość wierną i nie traktującą ścieżki dźwiękowej instrumentalnie. Dobrze skonstruowany muzyczny dokument nie zastąpi rzecz jasna płyty czy występu, ale nie znam czegoś, co z równą energią nas popchnie do zakupu albumu z muzyką lub biletu na koncert. A w tym tygodniu rozpoczyna się festiwal Docs Against Gravity, na którym – o ile macie projekcje gdzieś w zasięgu (są w Warszawie i Wrocławiu, ale pojedyncze również w całej Polsce) powinniście obejrzeć przede wszystkim dwa filmy.

Pierwszy to dokument o Billu Drummondzie. Możecie go nie pamiętać, bo lata sławy najważniejszej formacji, w której grał, duetu KLF, przypadły na początek lat 90. Byli wówczas jednym z najpopularniejszych zespołów w Wielkiej Brytanii – w co trudno dziś uwierzyć, bo też dziś prawie nie ma po nim jakichkolwiek nagrań. Zespół wyszedł na scenę w czasie BRIT Awards w roku 1992 z karabinem, na pożegnanie „rozstrzelał” publiczność ślepakami, po czym wyjechał gdzieś na odludzie i dokonał aktu spalenia miliona funtów zarobionych na najpopularniejszych singlach. Akt ten stał się de facto performansem artystycznym, utrwalony został na wideo i dyskutowano o nim długo w telewizji BBC i w całych brytyjskich mediach. Po tym wszystkim panowie Drummond i Jimmy Cauty wycofali z obrotu, na ile tylko mogli, cały katalog swoich nagrań, co oznacza, że można dziś kupić bodaj tylko amerykańskie czy dalekowschodnie tłoczenia płyty „The White Room”. Oparty na samplach z nagrań bardzo popularnych artystów, m.in. Elvisa Presleya, „Chill Out”, jest jeszcze trudniej dostępny (ratunkiem są oczywiście piraci). O całej historii KLF poczytacie w fantastycznej książeczce Johna Higgsa „The KLF: Chaos, Magic and the Band who Burned a Million Pounds”, która ukazała się dwa lata temu.

Drummond ma w tej chwili 62 lata, wciąż naturę anarchisty (choć żyjącego pewnie na resztkach pieniędzy z okresu sławy KLF) i… założył jakiś czas temu nowy zespół. Nowa formuła jest jednak w pewnym stopniu próbą rekreacji tego aktu spalenia gotówki, bo ma naturę skrajnie niekomercyjną, ulotną, a nawet filozoficzną. Otóż Drummond prowadzi działania jako The17 – wychodząc z założenia, że muzyka jest dostępna zbyt łatwo, po szoku zetknięcia z iPodem, który zmusił go do ciągłego skipowania i odebrał w jego oczach resztki wartości nagrywanej muzyce. Jest zresztą Drummond propagatorem idei No Music Day, czyli Dnia Bez Muzyki (21 listopada). The17 jest chórem przypadkowych ludzi, których Drummond nagrywa w ramach różnych koncepcyjnych projektów, metod, które opisuje jako „partytury”, np. jeżdżąc po Wyspach Brytyjskich wzdłuż 53 równoleżnika. Idea jest taka, że ludzie śpiewają mu pojedyncze frazy, a on później, na koniec projektu składa z nich utwór, który zostanie przesłuchany tylko raz, a potem zniszczony. Nie trafi do żadnej dystrybucji, nigdzie. A jedynymi świadomymi całego wydarzenia ludźmi będą uczestnicy projektu. Czyli tak jak to drzewiej bywało z muzyką. A właściwie – tak jak to bywało najwcześniej, gdy jedyną formą dystrybucji był ludzki głos. Tyle tylko, że za Drummondem jeździ jednak Stefan Schwietert, niemiecki reżyser, który o tych pomysłach zrobił film „Wyobraź sobie świat bez muzyki”. Więc tych świadomych istnienia The17 będzie więcej, ale ile tak naprawdę dowiedzą się o tym zespole? Tego nie mogę już opowiedzieć, żeby nie odbierać przyjemności z oglądania filmu. W każdym razie rzecz daje do myślenia, a przy okazji opowiada nieco historii KLF, bo w pewnym momencie Drummond zagląda do swoistej „izby pamięci”, czyli kontenera, w którym obaj z Cautym zamknęli całe archiwum nagrań i pamiątek po zespole. W każdym razie w moich oczach Drummond potwierdził opinię najciekawszego spośród artystów, którzy nic nie nagrywają.

Drugi film, który trzeba zobaczyć to lepszy na pewno od strony formalnej (i w ogóle dystansujący pod tym względem większość festiwalowej produkcji) film „Przypadek trzech równoczesnych marzeń” poświęcony postaci Rahsaana Rolanda Kirka. To właśnie ten moment, gdy dokument znaczy dużo: tyle mniej więcej co książka biograficzna odbierana jednocześnie z płytami i urywkami z koncertów. Niby większość z nich jest pewnie jakoś dostępna, ale nić narracji, którą snuje Adam Kahan, pozwala rzeczywiście opowiedzieć zarówno o życiu niewidomego od urodzenia afroamerykańskiego multiinstrumentalisty, jak i pokazać, czym była jego muzyka, jakie znalazł zastosowanie dla niebywale rozwiniętych, szczególnie ja na tamte czasy (lata 60. i 70.), technik oddechu cyrkulacyjnego i gry na kilku instrumentach dętych jednocześnie. Taka zszywana z archiwaliów i współcześnie nagrywanych wywiadów opowieść z reguły po jakimś czasie się rozpada, więc Kahan znalazł dodatkowe spoiwo – poszpachlował szpary sekwencjami animowanymi utrzymanymi w duchu epoki i próbującymi oddać kontakt niewidomego Kirka ze światem.

Nie udało mi się obejrzeć wszystkich filmów o muzyce, które festiwal ma w tym roku do zaprezentowania. Nie widziałem jeszcze pokazywanego tu dokumentu „15 stron świata” o Eugeniuszu Rudniku, który zostawiłem sobie już jako projekcję na duży ekran. Podobnie z filmem o Pulp, który też zaprezentuje Docs Against Gravity. Trochę zawiodłem się na „Tónlist: muzyka po islandzku” – kolejnym filmie na ten sam temat, który choćby widzowie „Heimy”, filmu o Sigur Rós, który de facto większą część tej historii już opowiadał, i to lepiej. Zresztą: ile można filmów o islandzkiej scenie nakręcić, żeby nie zdublować rozmówców? Ciekawszy jest film „Nas – Illmatic” o słynnym amerykańskim raperze, ale tu raczej rzecz buduje historia życia, a nie jakaś szczególnie oryginalna formuła filmu. Poza wymienionymi można będzie jeszcze zobaczyć filmu „Sume: Rockowa tożsamość Grenlandii”, „Za to, że żyjemy, czyli punk z Wrocka”, „Sen Szeherezady” oraz „Twisted Sisters!”. Do tych dwóch ostatnich mam ambiwalentny stosunek, a dwa pierwsze zamierzam jeszcze zobaczyć. Wszelkie informacje o programie festiwalu – który przedstawiłem przecież tylko w małej części – tutaj. Otwarcie imprezy już dziś.

Dziś płyta z katalogu warszawskiej wytwórni Monotype, jedna z pięciu, jakie ostatnio wyszły – i chyba najlepsza. A już na pewno najmocniejsza. Duet Dave Philips & Hiroshi Hasegawa. Pierwszy, szwajcarski muzyk sceny eksperymentalnej, występujący też jako dp, odpowiedzialny jest tu za noise’owe nagrania terenowe insektów, realizowane w Wietnamie, Ekwadorze, Tajlandii i Indonezji. Drugi, japoński artysta sceny noise znany z formacji C.C.C.C., przetwarza te nagrania przez różnego rodzaju filtry i efekty. To, co z tego powstaje, robi miażdżące wrażenie od pierwszych minut, które narasta z upływem czasu – obawiam się tylko, że ludzie odczuwający strach przed owadami nie będą w stanie tego słuchać, bo rzecz brzmi jak gdyby wsadzono nas do niewielkiej metalowej kapsuły wypełnionej tysiącami bzyczących i brzęczących stworzeń, których jazgot stopniowo zaczyna się zlewać w jedną potężną ścianę dźwięku. Kto miał do czynienia z naprawdę głośnymi dźwiękami cykad gdzieś na południu, ma świadomość tego, że owady potrafią zagłuszać konwersację i budować środowisko dźwiękowe z olbrzymim natężeniem, ale tutaj mamy insekty wsparte elektroniką i przesunięte na pozycje laboratorium naukowego, horroru, a może i science fiction, bo to technologiczna fantazja na temat przyrody. Swoją drogą, chciałbym obejrzeć film o tym, jak panowie to swoje dźwiękowe środowisko na sterydach budowali.

„Insect Apocalypse” to mocno działająca na zmysły (momentami wydaje się, że nie tylko na słuch), fascynująco plastyczna i gęsta muzyka do bardzo głośnego słuchania, z pewnością nie dla każdego. Mnie paradoksalnie – bo to zupełnie odmienne instrumentalnie kreacje – skojarzyła się w jednym z lżejszych, delikatniejszych momentów z moim ulubionym albumem Monotype, czyli „Fluoresce” Magdy Mayas i Tony’ego Bucka. A już dziś wieczorem o swoich ulubionych płytach z tego katalogu będziemy mówić w dwójkowym Nokturnie, przy okazji goszcząc twórców Monotype Records, bo jest okazja – wytwórnia świętuje wydawniczo i koncertowo (Strefa Monotype Fest z m.in. Valerio Tricolim i Peterem Rehbergiem) swoje 10 urodziny.

DAVE PHILIPS & HIROSHI HASEGAWA Insect Apocalypse, Monotype 2015, 8/10