Zespół, który nie nagrał złej płyty

Są rzecz jasna różne kryteria oceny muzyki. Bywa, że wybieramy, bo takie ładne. Bywa, że lubimy, bo nam się dobrze kojarzy. Bywa, że słuchamy, bo takie ciekawe. Kiedy więc zajrzałem w weekend na poznański festiwal Spring Break, słusznie wyprzedany i bardzo dobrze wymyślony przegląd polskiej muzyki z okolic tego, co kiedyś było mainstreamem – ale jakąś dekadę temu wybuchło na milion drobnych kawałków, więc festiwale zaczęły mieć problem z prezentacją tego, a nawet nazwaniem – koncentrowałem się na tym, co ciekawe. Na takiej zwykłej, zdrowej ciekawości zbudowana jest ta impreza – i bardzo dobrze. Będzie o tym nieco więcej za jakiś czas. Ale co druga spotkana na SB pytała mnie nie o to, jak mi się podobał, dajmy na to Endy Yden albo Piotr Zioła (a skoro już o tym – najbardziej to mi się z mojej krótkiej wizyty podobało Oxford Drama i We Draw A), tylko co sądzę o nowym Blur. A ja nie miałem czasu na Blur, nawet powracających po 12 latach, gdy dowożą do Poznania ciekawych młodych, których jeszcze nie słyszałem. Tyle tłumaczenia, teraz będzie o Blur.

No więc jest w muzyce popularnej taka archetypiczna właściwie kategoria: zespół, który nie nagrał złej płyty. I ten działający 26 lat kwartet nieźle do tej szufladki pasuje. Pierwsza płyta była wprawdzie jeszcze stosunkowo przeciętna, ale za to zwiastowała pojawienie się całej nowej fali brytyjskiego brzmienia. Potem przyszła seria albumów, których można nie lubić, ale trudno nie docenić tego, jak dobrze zbudowany zestaw różnorodnych piosenek przynoszą, albo po prostu spróbować zebrać ich esencję na zestawie typu „The Best Of” i sprawdzić, jak długi będzie. I jakie wreszcie wrażenie robią w wersji koncertowej. Tradycje Beatlesowskie niby mocniej i w prostszy sposób objawiały się w muzyce konkurencyjnego Oasis, ale rozwój, zmiany konwencji z płytę na płytę przy zachowaniu własnego charakteru, też przecież ważne u Beatlesów – to już wychodziło grupie Blur dużo lepiej. No i po latach o wojnie zespołów nikt już nie pamięta, świat myśli raczej o rodzinnej wojnie między Gallagherami (którzy, pamiętajmy, nigdy nie mieli mocnych nerwów – o Blur wspomnieli kiedyś, że powinni zarazić się AIDS i umrzeć), a z drugiej strony – o konsekwencji, ale i umiejętności redefiniowania się u Blur. W dużej mierze, moim zdaniem, będącej efektem wspomnianej na wstępie ciekawości.

„The Magic Whip” to jednak ósma płyta, a tyle czasu nie wytrzymują dziś w formie nawet najwybitniejsze zespoły. Tym bardziej, że ta ósemka wydana została 12 lat po poprzednim albumie. Z góry więc wywołuje podejrzenia na temat możliwego wieczoru wspomnień dla starszych i jedynej okazji na odbiór nowego Blur na bieżąco dla młodszych. I – już bez względu na kategorię wiekową – że chodzi tylko o transakcję kupna. Umiarkowanie udany singlowy „Go Out”, kojarzący mi się z The Clash na skraju wyczerpania, nie wróżył ani katastrofy, ani euforii. Jaka w takim razie jest płyta?

Dominują wątki, które jakoś się jeszcze sprawdzały nawet na „Think Tanku”, czyli podszyte rezygnacją i sentymentalizmem ballady („New World Towers”, „Thought I Was a Spaceman”) wykorzystujące lekko już starzejący się i coraz bardziej nosowy tembr Albarna i ładnie osadzające go w chórkach całej grupy. „There Are Too Many of Us” tę rezygnację podnosi wręcz do rangi jakiejś wróżby katastrofy i niepostrzeżenie z ballady rozwija się w całkiem mocny utwór o pewnym potencjale komercyjnym. Wspomniany „Go Out” to, jak się okazuje, nawet nie średnia – są tu zarówno lepsze kompozycje, jak i mocniejsze potencjalne single. Weźmy „Ong Ong”, który mógłby się znaleźć na jednej z płyt z końca lat 90. Albo „I Broadcast”, który nawiązuje wręcz (mamy cały kalejdoskop takich powtórek) do Blur z prapoczątków. A wreszcie trzymany na koniec – ten finał wydaje się wręcz znakomity w kontraście do lekko niemrawego początku płyty – wzruszający utwór „Mirror Ball”. Drugi z klasycznych momentów „przytul dziewczynę/chłopaka na koncercie” to „My Terracotta Heart”. I tu, i na całej płycie doskonale gra Alex James. Gdy trzeba dyskretnie, gdy nadchodzi odpowiedni moment – prowadzi dłuższe pochody basowe. Nieźle jak na pół-rentiera i etatowego producenta serów. O formę Albarna niespecjalnie się bałem, a powrót Coxona jest z kolei gwarancją powrotu do starego brzmienia Blur, co w tym kontekście jednych wprawi w euforię, a innych – tych od ciekawości – może jednak odrobinę rozdrażnić.

Posłuchałem tej płyty kilka razy i mam problem ze wskazaniem jednego historycznego utworu. Ostatecznie jednak nie wahałem się zbytnio z tytułem tej notki. „The Magic Whip” z pewnością nie jest tak klasyczną płytą w pokoleniowym sensie jak „Parklife”. Na pewno ma gorsze single niż „13”. Może nawet nie będzie konkurować z „Blur”. Ale pozostaje płytą, na której najbardziej opornych, nawet tych, którzy nie znajdą mocnego oparcia w całości, ukłuje co kilka minut sztyca kapitalnej sztuki piosenkowej. I przy każdym kolejnym przesłuchaniu może im się najbardziej podobać aktualnie brzmiący utwór. Pod tym względem lepiej już z tym niespieszącym się, a nawet tracącym powoli energię Blur tracić niż z innymi zyskiwać. Nawiązując do pierwszych zdań: bardziej to „ładne” i „dobrze się kojarzy” niż „ciekawe”. Lecz jeśli nawet uznacie, że do tytułowej kategorii zespołów Blur nie należy, to ośmielę się zauważyć, że przynajmniej błądzi gdzieś bardzo blisko.

BLUR The Magic Whip, Parlophone 2015, 8/10