Najgorsze płyty roku 2015?

Odbyłem wczoraj długą rozmowę z rozgoryczonym czytelnikiem „Polityki”. Nazwijmy go Kulio – nie jak Coolio, tylko jak „kulturalny i oczytany” (albo „osłuchany”). Prawdziwe personalia do wiadomości redakcji. Niemłody, ale chyba niewiele starszy ode mnie, też spod Warszawy, wykształcenie wyższe, choć branża bardziej ścisła, kocha jednak humanistykę. Najpierw od czasu do czasu przysyłał do redakcji swoje wierszyki. Potem czasem wysłał życzenia, zdarzało nam się wymienić kurtuazyjnie opinie na różne tematy, a w końcu poznaliśmy się całkiem nieźle. Starałem się nie mieszać w to muzyki, bo nie lubię się sugerować zdaniem innym. Rozmawialiśmy więc dotąd o polityce (Kulio nie zagłosuje, jak mówi, na Brondudę, wolałby już Kukiza, chociaż nie poważa go za akcję z ZChN) i filmie (uparcie bronił tezy, że jednym z najlepszych filmów wszech czasów był „Test pilota Pirxa” – zgodziliśmy się tylko co do ważnej roli Eugeniusza Rudnika). Wczoraj przyszedł w sprawie, której natury nie mogę na razie zdradzić, ale przy okazji całkowicie wywrócił moje intuicje dotyczące bardzo mocnych, jak mi się wydawało, premier tego roku: Godspeed You! Black Emperor, Sufjana Stevensa i Modest Mouse.

W pokoju redakcyjnym leciała właśnie nowa płyta Godspeed! You Black Emperor zatytułowana „Asunder, Sweet and Other Distress” (Constellation 2015). – Co za pretensjonalny tytuł – zauważył Kulio, który dobrze wiedział, że to z Biblii. Prawdę mówiąc, spośród moich znajomych najlepiej zna tę książkę. Zaproponował, że podrzuci jakieś tropy, bo widzi, że piszę recenzję. Przesłuchał po raz pierwszy, wzdychając mocno w jedenastej minucie: – Zanotuj, że w po dziesięciu minutach kończy się wstęp i zaczyna introdukcja. Albo że koło jedenastej wstęp się kończy i płyta zmierza do finału.

– Drony ci nie pasują? Przynajmniej coś zrobili, zdecydowali się, że te wszechobecne kiedyś wyciszenia zamienią w niepokojące, długie partie dronowe – zauważyłem, żeby stanąć w obronie kanadyjskiej grupy, którą uwielbiam. – Testowali mi czymś takim słuch, jak zdawałem prawo jazdy kategorii E – uśmiechnął się Kulio, który zdał na wszystkie rodzaje praw jazdy, patentów i zdobył komplet odznak harcerskich. – Poza tym zwróć uwagę, że leci już trzeci kawałek i teraz dla od miany nie robią zupełnie nic. A potem? Co może być gorsze niż nic? Aha, gdy dźwięk zaczyna się psuć. To będzie finał, mówię ci, werble, wojna, strach i gitary w smyczkach jak armaty w kwiatach. Najgorsza płyta roku. I mówię ci to teraz, zanim jeszcze dojdzie do przewidywalnej kulminacji.

– Ale zwarta przynajmniej, najkrótsza ich płyta… – mówię nieśmiało. – Chcesz powiedzieć, że byłoby jeszcze lepiej, gdyby nie było jej wcale? Tu może bym się i zgodził – ironizował Kulio. Ale wiem, że pewnie raczej by zaprotestował, odwrócił kota ogonem, bo to złośliwa bestia. Wyznał mi też zaraz, że jego prawdziwa metoda na takie płyty to odsłuch w komputerze, bo tylko wtedy może sobie szybko przesłuchać końcówki nagrań. Długie, ciągnące się na jednym, dwóch lub trzech akordach, ale coraz głośniejsze i gęstsze. Bo woli ominąć tę minutę gołych bębnów na początku i trzy minuty rozbudowywania gitar dalej, jeśli nie jest pewny, że końcówka rzeczywiście go porazi. Rzucił jakieś porównanie seksualne, którego jednak nie przytoczę, bo na pewno by tego nie pochwalał. Że to tylko studyjna wersja przetrenowanej kompozycji „Behemoth”? Na to też był nieczuły: – Na tej płycie są jeszcze gorsi niż kiedyś. Przecież oni tu normalnie zrzynają z Sunn O))) – zauważył. A, jak zaraz dodał, GY!BE byli modni, kiedy Sunn O))) nie znali jeszcze najtężsi hipsterzy. Sam znał ten zespół, lecz nie poważał. Jest hipsterem prawicy. Woli (że aż zacytuję) Braci.

– To może posłuchasz nowego Modest Mouse? – tu włączyłem „Strangers to Ourselves” (Epic 2015). Kulio nie był zachwycony: – Ludzie potrzebowali ośmiu lat, żeby się przekonać, jak bardzo niepotrzebny to zespół. Osiem długich lat i niczego nie brakowało. Ale to klasyka w wypadku nurtu indie: wypolerować banał tak, by brzmiał jak jakaś alternatywa. Do tego trzeba znać pięć właściwych zespołów. I teraz wydają płytę, która potwierdza, że najważniejszym z nich był The Clash. Znam brytyjski postpunk, ale ci ludzie znają go nawet za dobrze. Nie poważam. Słaby wokal poza tym. A sukcesy na liście przebojów nie robią na mnie wrażenia – poza tym podniecać się listą przebojów, kiedy idzie o scenę niezależną? No przestań. To jakaś hipokryzja jest.

Nie sposób się z Kuliem nie zgodzić co do ewidentnej brytyjskości tego amerykańskiego zespołu. Dziś wieczorem chyba odświeżę sobie ich płyty, żeby sprawdzić, czy czegoś mi jednak przez lata nie brakowało. To może chociaż okładka z tym ośrodkiem dla emerytów w Arizonie widzianym z lotu ptaka zrobiła na tobie wrażenie? – zapytałem. – Tak, Google wprowadził właśnie usługę Pac-Maps, a to mi wygląda na fajne [oryginalnie było słowo na „z”] miejsce, żeby pograć w Pac-Mana.

By rozładować atmosferę, puściłem więc „Carrie & Lowell” Sufjana Stevensa (Asthmatic Kitty 2015). Nie powie przecież, że go nie wzrusza historia życia wrażliwego chłopaka z Detroit, któremu trzy lata temu umarła matka. – Ten mazgaj? – zaperzył się Kulio. – Daj spokój.

Po prostu wrażliwiec, teraz znów surowszy, oszczędniejszy, jak za starych dobrych czasów – mówię. Na to mój kolega pokazał mi zdziwioną minę i zauważył, że cała ta prostota to tylko na pokaz. – Jeśli czterdziestoletni facet żeby opowiedzieć o swoich uczuciach do matki musi się odwołać do święta 4 lipca, to jesteśmy w Ameryce Bruce’a Willisa, a nie w Ameryce – dajmy na to – Boba Dylana.

– Przesadzasz, przecież „Should Have Known Better” czy „Fourth of July” to jedne z najlepszych utworów Sufjana – odpowiedziałem. Na co słyszę w odpowiedzi: – Nie, ja myślę, że poważnie mówiąc: nadmiar był właśnie jego żywiołem. I w aranżacjach, i w tekstach. Te wszystkie odniesienia, te nazwy własne, te opowieści o Stanach. Wiesz, że lubię Stany. A tutaj jest bezradny, próbuje sobie te pojedyncze partie gitary topić w nieziemskich pogłosach. Nie da się po prostu słuchać produkcji tej płyty. To jest jakieś mięczactwo pseudofolkowe.

Tu chrząknąłem, a Kulio jako człowiek kulturalny przerwał i dał mi zapytać o końcówkę płyty. Stevens, doprowadzony do krawędzi, odwołuje się mocno do religii, jednocześnie trafiając gdzieś w okolice Elliotta Smitha, a może nawet Daniela Johnstona, jeśli chodzi o intensywność problemów emocjonalnych pokazywanych w tekstach. – Moim zdaniem bardziej w okolice Marka Kozelka – przerwał mi w końcu kolega, bo poza tym, że kulturalny, był przecież osłuchany. – Poza. Tylko że Sufjan nie potrafi zbudować tak mocnych, wiarygodnych, mięsistych opowieści jak Kozelek, więc ucieka w duchowość. Akurat sam mi przegrałeś tego ostatniego Kozelka, to wiem. Ten cały Sufjan Stevens jest zresztą przereklamowany. A sam fakt, że komuś umiera ojciec albo matka jest powodem do współczucia, niekoniecznie od razu uwielbienia.

Zamilkłem po tych słowach. Uświadomiłem sobie, jak wyglądałby ten blog, gdybym dawał tu upust wszystkim najbardziej negatywnym myślom i wątpliwościom związanym z ukazującymi się na bieżąco płytami – także tymi najciekawszymi. Przypomniałem sobie też, że spotkanie z Kulio odbyło się tylko i wyłączenie ze względu na zbliżający się Prima Aprilis. I teraz się nawet ucieszyłem, bo pozwolił mi uniknąć chichrania się z byle czego, gdy hospitalizowali Joni Mitchell – to nie tu. W dodatku Kulio zastąpił mi zeszłorocznego Grega Kosinsky’ego. Pozwolił też odhaczyć kilka płyt wykonawców, którzy już tyle ponagrywali, że nie pisze się o nich łatwo. I oczywiście nie zgadzam się z większością jego poglądów, to – przyznać muszę – płyta Modest Mouse naprawdę dość przeciętna.

GODSPEED YOU! BLACK EMPEROR Asunder, Sweet and Other Distress, Constellation 2015, 8/10
MODEST MOUSE Strangers to Ourselves, Epic 2015, 5/10
SUFJAN STEVENS Carrie & Lowell, Asthmatic Kitty 2015, 8/10