Najbardziej wydajny muzyk kwartału

Sztuka jest teoretycznie dobrą dyscypliną dla leniuchów, ale dlaczego by raz na jakiś czas na muzykę nie spojrzeć przez pryzmat wydajności pracy? Mam nawet kandydaturę: Oren Ambarchi. Mały przegląd jego ostatnich wydawnictw zająłby z powodzeniem nawet nadaktywnego recenzenta na okrągły tydzień, ale dziś (przed wieczorną prezentacją w Dwójce) pozwolę sobie omówić te płyty choćby skrótowo. I udowodnić, że o tym, co w nich ważne, decyduje nie tyle Ambarchi jako solista, co Ambarchi jako członek tworzonych z różnymi innymi muzykami formacji. Więc uwaga, będę rzucał nazwiskami!

Najbliższa naszym sercom (zakładam, że cudzoziemcy i tak w większości nie wiedzą, o czym piszę) powinna być płyta „Live Knots” (PAN Records 2015), która zestawia dwa koncertowe wykonania utworu „Knots” (znanego już z płyty „Audience of One”). Tokijskie, nagrane w marcu 2013 roku, z Joe Talią na perkusji, oraz krakowskie z festiwalu Unsound z października tego samego roku. W tym drugim również bierze udział Talia, ale także Crys Cole (mikrofony kontaktowe) oraz orkiestra Sinfonietta Cracovia, którą dyryguje Eyvind Kang. To pierwsze, w wersji bardziej surowej, jest ciekawą wizją alternatywnego budowania rockowej energii – składowe harmoniczne w szybkim tempie wydobywane z gitary elektrycznej towarzyszą gęstej, bardzo motorycznej partii perkusji. Jedne i drugie wykorzystują bardzo szeroką paletę dynamiczną, co zresztą dla Ambarchiego jest dość charakterystyczne. Talia jest dla mnie cichym bohaterem obu nagrań – jego równa gra w wysokim tempie buduje w znacznym stopniu napięcie i będzie z pewnością potwierdzeniem klasy i wszechstronności tego muzyka dla tych, którzy znają jego działania w bardziej abstrakcyjnych rejonach (jak choćby pamiętna płyta z Jamesem Rushfordem dla Bociana).

Krakowska, orkiestrowa wersja z robiącymi wrażenie glissandami i dodatkowymi brzmieniami generowanymi przez Kanga na altówce, ma na pewno charakter pełniejszy i potężniejszy. Może nawet szlachetniejszy, bo przynajmniej teoretycznie już na wyjściu przearanżowanie tego typu utworu na dzieło orkiestrowe dodaje mu ciężaru gatunkowego. Ale przy okazji jest ta wersja prawie dwukrotnie dłuższa, co mimo przebudowy całości oznacza jednak pewne rozwodnienie formuły tak sprawnie realizowanej w duecie. Pozostaję więc pod wrażeniem tej pierwszej tokijskiej, choć zgadzam się z Unsoundem, że i tak warto było Ambarchiego z tym utworem na festiwal ściągać.

Część muzyków współtworzących to krakowskie wykonanie (Kang, Cole) spotkamy także na nowej studyjnej solówce Ambarchiego pt. „Quixotism” (Editions Mego 2015). Tutaj potrzeba nieco więcej cierpliwości, ale też jest ona wynagradzana bardzo konsekwentnie. Długi, chłodny, minimalistyczny, choć budowany na nerwowym rytmie (za programowanie rytmów odpowiada Thomas Brinkmann, na fortepianie gra John Tilbury) odcinek pierwszy niepostrzeżenie przechodzi w kolejne. Na winylu będziemy więc mieli w tym wypadku sztuczną przerwę – całość zamierzona jest jako ciąg płynnie przelewających się i coraz bardziej wypełnionych aranżacyjnie utworów. Po drodze pojawia się też, a jakże, orkiestra – tyle że już nie z Krakowa, tylko z Islandii. Wklejona wyżej „piątka” to bajeczny, misternie utkany finał z syntezatorowymi partiami Jima O’Rourke’a i tablą U-zshaana. Końcówka zdecydowanie kontrastuje tu z początkiem, ale już nie tylko dynamiką – to album bardzo delikatny w porównaniu z innymi znanymi mi płytami Ambarchiego, warto iść za radą autora i podkręcić gałkę we wzmacniaczu.

Nagrywana w różnych miejscach na świecie w ciągu dwóch lat, jest ta płyta również świetnym pokazem możliwości artysty, który dużo podróżuje i swą wizję jest w stanie złożyć, dozbierać w czasie takich wojaży. Skoro już wiązać elementy minimalizmu z technikami w stylu nurtu clicks & cuts, to dlaczego nie zrobić z tego z fachowcami w każdej z dziedzin? Czemu nie wykorzystać swojej outsiderskiej pozycji Australijczyka, domokrążcy współczesnej kultury, który wszędzie musi dojechać, żeby z tego kręcenia się po różnych kręgach wybitnych instrumentalistów nie wykrzesać jakiejś całkiem imponującej nowej jakości?

Zupełnie inny charakter ma duet Ambarchiego z Jimem O’Rourkiem na płycie „Behold” (Editions Mego 2015). I tu jest dość delikatnie, artyści powołują się gdzieś na stylistykę „czwartego świata” z nagrań Jona Hassella i Briana Eno, ale bardziej słyszę tu psychodeliczną, krautrockową podróż. Ambarchi wraca tu do swojego pierwotnego instrumentu (perkusja), ale też gra na gitarze, a całą warstwę elektroniczną buduje O’Rourke. Nagrali te dwie kompozycje (warto dotrzeć do drugiej, nieco dłuższej i bardziej „progresywnej” w brzmieniu) w tokijskim studiu O’Rourke’a, a masteringiem zajął się niezawodny pod tym względem berliński D&M, podkreślając fakt, że to stosunkowo ciche nagranie ma paradoksalnie dość gęsty charakter i znów całkiem mocną motorykę.

Jeszcze więcej życia jest oczywiście w kolejnych improwizacjach tria O’Rourke’a i Ambarchiego z Keijim Haino, których trzecia część została wydana pod jak zwykle barwnym tytułem „Tea Time For Those Determined to Completely Exhaust Every Bit of this Body They’ve Been Given” (Black Truffle 2015). Panowie znów eksploatują klasyczną formułę power trio (gitara-bas-perkusja) z wokalami Haino i ogolnie z bardzo różnym skutkiem. Z pewnością warto zatrzymać się na dłużej przy otwierającym całość utworze „I Don’t Want to Drink…”, ale całość przeznaczona jest raczej nie dla fanów klasycznego rocka i nawet nie dla wszystkich miłośników muzyki Ambarchiego, którzy powyższą serię płyt powinni zaczynać jednak od „Quixotismu”.

Dziś w radiowej Ddwójce po 23.00 fragmenty wszystkich czterech płyt, a już 11 kwietnia Oren Ambarchi na żywo w warszawskim CSW podczas festiwalu Trans-wizje. Co nie znaczy, że z wiosenną wycieczką do Zamku Ujazdowskiego należy czekać do kwietnia. Jutro stypa wytwórni cat|sun, która – z uwagi na skład – zapowiada się całkiem wesoło, a 19 marca kolejna edycja Strefy Monotype.