Prawdziwy patriota wybiera Behemotha

I znów nominacje do Fryderyków. I znów będę udowadniał, że nagrodą należy się opiekować, że – ponieważ znów nie ma żadnej innej nagrody tego typu – jest statuetka zasłuchanego Chopina honorem szczególnej troski. Ale nie po to rok po roku odmawiam kandydowania do rady Akademii Fonograficznej, żeby sobie odmówić komentowania wyników. Tym bardziej, że w tym roku swoje propozycje przysłało więcej niezależnych. I jednocześnie pomimo tego, że tych niezależnych mocno przetrzebiły nominacje. Ciągle jeszcze jest na kogo głosować. Jedno jest pewne: w tym roku trudniej będzie o jedno wskazanie, jednego zwycięzcę, jak ostatnio w wypadku Meli Koteluk i Dawida Podsiadło.

Nie będzie pojedynczego wskazania, bo znów doszło do cudownego rozmnożenia kategorii. Kategoria Album roku podzieliła się na podzbiory: Rock (w tym hard, metal, punk), Hip hop, Elektronika/indie/alternatywa (czyli kategoria dla większości artystów opisywanych na Polifonii) oraz Muzyka korzeni (w tym blues, country, folk, reggae). Są ambicje poszczególnych twórców, są ambicje środowisk, wytwórni – ok, trochę się ta zabawa rozwodni, choć nie jestem entuzjastą tego podziału. Z wyjątkiem może kategorii hiphopowej – tyle że (tu prztyczek dla rapowego środowiska) skoro sam rynek hiphopowy doskonale radzi sobie w pewnej izolacji od reszty, to dlaczego dotąd nikt nie wyszedł z sensowną inicjatywą dużych nagród hiphopowych ponad podziałami?

Album roku w podkategorii Pop dostanie zapewne Artur Rojek, choć to trochę dziwna dla niego kategoria. Szanse ma jeszcze wzmiankowana Koteluk z płytą „Migracje”. A kto dostać powinien? W tej piątce chyba jednak Gaba Kulka, choć wybór do łatwych nie należy. W kategorii Rock moim zdaniem padnie na Behemotha, bo środowisko jednak zagraniczne sukcesy dostrzega, nawet jeśli prywatnie wolałoby słuchać Curly Heads, Luxtorpedy, Natalii Przybysz czy Organka. W niczym nikomu nie ujmując – dam się ponieść światowym sukcesom i też będę głosować na Behemotha. Biorąc pod uwagę pewne analogie z zagranicznym pochodem „Idy”, wymyśliłem nawet nieco ironiczne i zadrażniające hasło: Prawdziwy patriota głosuje na Behemotha.

Kategoria Hip hop to świat sam w sobie: O.S.T.R., Peja, Sokół z Marysią Starostą, Tede i Ten Typ Mes. Niektórzy sprzedali więcej płyt niż w innych kategoriach wszyscy nominowani razem. Tu najtrudniej odgadnąć wybory Akademii, bo część jej członków będzie głosować „za całokształt”, a część wymienionych statuetki nie ma na koncie. Na podstawie poprzednich wyborów typuję O.S.T.R.-a, zresztą album „Kartagina” jest znakomity nawet jak na jego standardy, ale z różnych względów uważam, że lepszym wyborem, który udowodniłby sens powrotu po przerwie tej kategorii, byłby jednak (najmniej w towarzystwie utytułowany) Ten Typ Mes.

W potwornej kategorii Elektronika/indie/alternatywa rzecz powinna się rozstrzygnąć między Fiszem i Emade a Pustkami. Pojawienie się w tej kategorii Macieja Maleńczuka z „Tęczową swastą” każe mi się jednak spodziewać wszystkiego, tak samo jak wszystkiego należy się spodziewać na warszawskim pl. Zbawiciela, gdy idzie 11 listopada. The Dumplings powinni się za to zadowolić nagrodą za Debiut roku. A w ostatniej albumowej przegródce Muzyka korzeni wygra zapewne grupa Voo Voo, która robi tu za największą gwiazdę, a jeśli tak, to odbierze zwycięstwo tym, którzy zasłużyli na nie w tej dziedzinie bardzo: Warszawskiemu Combo Tanecznemu i Grażynie Auguścik z orkiestrą („Inspired by Lutosławski”). Utwór roku i Teledysk roku to już pewnie znów Artur Rojek, a mnie się jakoś w tych dwóch kategoriach najmniej chce dyskutować o tym, co by było bardziej sprawiedliwe. Powalczyć znów mogą Fisz Emade i Mela Koteluk. Więcj gdyby ten jeden zwycięzca, który wszystkich pogodzi, miał być, to może jednak Artur Rojek?

Sekcję Muzyka jazzowa, w której głosowaniach nie biorę udziału, znów wpisałbym do kategorii wydarzeń dziwnych. Listę nominacji udało się tu znów uformować z pominięciem nazwisk takich jak Zimpel, Masecki, Zemler, Trzaska czy Damasiewicz. Ja tam nie wiem, pewnie nie swingują? W każdym razie – jak znam życie – wygra pewnie bezpieczny Marcin Wasilewski, chociaż gdyby mnie ktoś dopuścił do głosowania, to bym głos oddał raczej na Nikolę Kołodziejczyka. Choć pewnie najsprawiedliwiej by było nie przyznawać albo przyznać spośród nieobecnych. O kategoriach poważkowych napisze zapewne Dorota Szwarcman i to jak zwykle dużo kompetentniej.

Skorzystam z okazji, by opisać krótko płytę, która nie zmieściłaby się do żadnej kategorii. Duet Rafała Gorzyckiego i Jonathana Dobie „Nothing” wydany właśnie przez Requiem Records. Trzeci z duetów, jakie ostatnio nagrał polski perkusista (wspominałem o poprzednich), które są niezłą passą autorską i które można by było sprzedawać w pakiecie. Na tej nieco się przyczaja z nienaganną technicznie, płynną grą z ładnym przejściami na tomach, dając się wyszaleć Brytyjczykowi, który – tu jako gitarzysta – z kolei co chwila zmienia konwencje. To ciężko, mocno, akordowo, to delikatnie, to pojedynczymi sprzężeniami, to bluesowo. To wreszcie eksperymentalnie, z zapętlaną, mocno przetwarzaną gitarą w „Super Looper” – najlepszym utworze płyty. Tu jednak z kolei panowie zamieniają się rolami. Dobie podaje rytmiczną kanwę, a Gorzycki wyszywa na niej świetne technicznie pasaże na swoich czyściutko nastrojonych bębnach. Obaj świetnie budują napięcie, nie wychodząc jednak z ról. Ale całość momentami brzmi jak dokładnie przemyślana kompozycja.

Nie ma ten inteligentny improwizowany zestaw szans na odnalezienie się w kategoriach jazzowych Fryderyków. Pomijano już i większe, i ważniejsze. Choć Gorzycki pokazał całą trylogią, że jest muzykiem zarazem ukształtowanym, jak i otwartym, idealnym partnerem do takich duetowych eskapad. I w prawie każdej sekundzie „Nothing” wydaje się, że za chwilę z Dobiem mogliby uderzyć w ten upragniony przez jazzowych akademików swing i też zebrać doskonałe recenzje. Nie ma też szans w muzyce współczesnej, nawet jeśli ambicje muzyka Sing Sing Penelope i Ecstasy Project sięgają pogranicza tejże (to pokazywała przede wszystkim płyta nagrana z Sebastianem Gruchotem). Pozostaje więc kategoria Elektronika/indie/alternatywa, ale samo wejście do konkurencji z Maleńczukiem i jego Psychodancingiem byłoby obraźliwe. Co piszę, uświadamiając sobie, że jednak czasem za brakiem ważnych zgłoszeń w jakiejś kategorii może stać głębszy sens (a jeśli pamiętacie to, co pisałem wcześniej, wiecie, że łatwo mi taka konstatacja nie przychodzi). Takie sprawne ręce miał niby ten Fryderyk, a takie dziurawe! Dlatego ponawiam apel o specjalną troskę, wyczekując rozstrzygnięć i licząc na to, że ktoś je potem skomentuje. Nie oczekuję, że przy okazji będzie promować krajową muzykę improwizowaną. Oczekiwania się obniżyły. Wystarczy, że zainteresuje się, że grają. Nie musi nawet wiedzieć, w którym kościele.

Moje oczekiwania w stosunku do samych nagród nie są też wyśrubowane. Nawet jeśli nie odnalazłem wszystkich swoich typów, znalazłem też niewiele przypadkowych propozycji w nominacjach – a to już dużo.

GORZYCKI & DOBIE „Nothing”
Requiem 2015
Trzeba posłuchać: 1, 3, 6.