Nowi wykonawcy na Offie + płyty lutego (cz. 1)

Listę wykonawców dodanych do programu tegorocznego Off Festivalu (których mam przyjemność tu ujawniać) mogli sobie wydłużyć ci, którzy wykonali już zadanie odejmowania. Dokładniej: odejmowania od zbioru wielkich gwiazd nurtu zwanego shoegaze’em tych nazw, które już się kiedyś w programie Off Festivalu pojawiły. Została grupa Ride. Bo gdyby – na podobieństwo wielkich czwórek thrash metalu czy grunge’u – układać shoegaze’ową wielką czwórkę, znaleźliby się w niej pewnie My Bloody Valentine, Ride, Slowdive i The Jesus And Mary Chain, a wszyscy – poza Ride – już na Offie występowali. Jeśli dodać do tego wieści o reaktywacji zespołu, mamy idealne gwiazdy katowickiej imprezy. Ale nie wszystkie…

Nie chcę snuć dalszych porównań wielkich czwórek, bo musiałbym pewnie Ride zestawić np. z grupą Anthrax (Slayerem gatunku byłoby My Bloody Valentine, a Metalliką – The Jesus and Mary Chain, biorąc pod uwagę wyraźną tendencję do kończenia się na „Kill ‚Em All”). Warto jednak odnotować, że w tym wypadku w charakterze legend rocka występują ludzie całkiem młodzi. Andy Bell ma 44 lata, całkiem niedawno występował jeszcze w Oasis (wiekowo będąc gdzieś pomiędzy braćmi Gallagherami), zespole współautorów kolejnej wielkiej fali w muzyce brytyjskiej. Starszy (!) o kilka lat Mark Kozelek przyjedzie do Katowic jako Sun Kil Moon, by grać koncert w szczycie kariery. No, może w szczycie numer trzy. Jego notowania – biorąc pod uwagę recenzje – tak dobre były na początku kariery Red House Painters i 12 lat temu, przy okazji pierwszej płyty Sun Kil Moon. Choć właściwie niczego bym w tej dziedzinie nie przesądzał, bo na czerwiec pracowity Kozelek zapowiada kolejny album „Universal Themes”, może być więc zarówno jeszcze wyżej, jak i – dla odmiany – w dół.

Jeśli już idziemy wiekowo, to najstarszym dziś ogłoszonym artystą Off Festivalu jest Mick Harvey (eks-The Bad Seeds), który w dodatku wykona piosenki nieżyjącego od 24 lat Serge’a Gainsbourga, który z kolei zmarł w kilka miesięcy po ukazaniu się debiutu – i zarazem najlepszej płyty Ride – „Nowhere”. A ogłoszenia uzupełniają młodsi artyści: hiphopowi (Ten Typ Mes i Young Fathers), psychodeliczni (Golden Teacher), tacy, po których można się spodziewać wszystkiego (Kwadrofonik), bo dobrze sobie radzą w różnych konwencjach, a wreszcie tacy, po których sam nie wiem, czego się spodziewać (Coals). Będzie też formacja Nagrobki, po których nikt nie wie, czego się spodziewać, pewnie nawet sami jego członkowie, ale biorąc pod uwagę płytę „Pańskie wersety” może być to pierwszy koncert festiwalu i na pewno najpopularniejszy jego wykonawca w przeliczeniu na sprzedany egzemplarz płyty. Spodziewam się też, że publiczność wszystkim po kolei odbierać będą warszawscy The Stubs (tu też link). Z ręką na sercu – jeśli wziąć pod uwagę wyżej wymienionych, nie wyobrażam sobie tylko wyjścia na The Stubs z koncertu Kozelka.

Tak, wiem, że trochę się rozgadałem o festiwalowych zapowiedziach tym razem, ale tym wszystkim, którzy – mówiąc tekstem Nagrobków – dotrwali aż do tej sekundy, chciałbym jeszcze polecić jedną płytę i odradzić dwie, dzięki czemu zaoszczędzicie tyle pieniędzy, że starczy może nie na bilet na Off Festival, ale przynajmniej na miejsce na polu namiotowym. A jeśli nie kupicie również tej trzeciej (spójrzmy prawdzie w oczy: nie jest to też arcydzieło), może nawet starczy na jeden dzień festiwalu. Będzie to zarazem pierwszy odcinek podsumowań lutego.

Polecam więc płytę Franka Bretschneidera „Sinn + Form”, próbę – że aż zacytuję, bo to jest coś, co może was odstraszyć i zaoszczędzić kilkadziesiąt złotych – transformacji strumienia danych o losowym charakterze w system muzyczny oparty na chaosie i porządku. W rzeczywistości wygląda to prościej: niemiecki artysta nagrał sesje w szwedzkim studiu EMS na modularnych systemach Buchla i Serge. Oczywiście głównie po to, byście mogli błyszczeć na uczonych debatach w trawie Doliny Trzech Stawów latem opowiadając o tym, w jak imponujący sposób przeniósł estetykę glitch w inną epokę, szukając gęstych zestawień rytmiczno-melodycznych, ostrych brzmień z pogranicza technologii cyfrowej, agresywnie rozłożonych w stereofonii. I dodając, że atakuje zmysły, nie daje spokoju. I owszem, można sobie narzekać, że to dla jajogłowych, ale poszukiwanie zer i jedynek w technologi analogowej to coś odświeżającego. Dałbym więc szansę, choćby to miał być jednorazowy kontakt.

FRANK BRETSCHNEIDER „Sinn + Form”
Raster-Noton 2015
Trzeba posłuchać: „Pattern Recognition”.

Nie polecam za to „Transfixiation” grupy A Place To Bury Strangers, dla której przegnałem kiedyś sprintem pół terenu pewnego zagranicznego festiwalu tylko ze względu nazwę i opis (w którym słowa takie jak shoegaze, psychodelia i noise z reguły pojawiają się w jednym zdaniu), bo to było chyba niedługo po debiucie. Usłyszałem wtedy nierówno grający zespół postpunkowy, ale pewnie od tamtej pory coś się musiało zmienić, bo APTBS są dość powszechnie uznawani za jedną z największych atrakcji koncertowych w ogóle. Nowy album potwierdza, że ta mordercza motoryka w drobnych dawkach działa, ale 40-minutowy album z całkowicie zniszczonym dźwiękiem (muzycy uważają się za najgłośniejszy zespół świata i regularnie próbują nadrabiać kompresją) brzmi dość odstręczająco na dalszą metę, choć jest przeglądem modnych kierunków ostatnich lat. A spośród wielu kopii, które niosą w sobie APTBS, najbardziej podoba mi się kopia TJAMC w „What We Don’t See”. Rozumiem, jeśli komuś się to podoba, ale mnie średnio – średnio też pasują do reszty towarzystwa z katalogu Dead Oceans.

A PLACE TO BURY STRANGERS „Transfixiation”
Dead Oceans 2015
Trzeba posłuchać: „What We Don’t See”, „Lower Zone”.

Bywają jednak gorsze zestawienia. Na przykład Warp i kolektyw Future Beats. Zostawiłem to sobie na deser, ale mam nadzieję, że i do tej sekundy dotarliście, bo to niewątpliwie najgorsza płyta ze znaczkiem Warpa, jaką znam. Sprzedawana pod szyldem młodych, zdolnych i dobrze uczesanych producentów z wokalistami/raperami z różnych stron świata, jakiegoś tanecznego multikulti (różne modne lokalne gatunki tracące wyjątkowość i odrębność po obróbce na jakimś macintoshu podczas lotu międzykontynentalnego) i wspierane artystyczną wizją nowego, nieistniejącego koloru, która przyszła komuś do głowy po grzybkach. Nie chcę się wpisywać w pseudointeligencki i cokolwiek bełkotliwy spór o status artystyczny/materialny/gwiazdorski/ideologiczny zespołu, który się ostatnio toczy (więcej o całym sporze tutaj). Zresztą można zawsze powiedzieć, że hejtowałem Fatimę Al Qadiri, członkinię tej formacji, zanim to było modne. Ale ta produkcja, z autotune’em na 10 i stworzona pod kątem subwoofera na 11, wydaje mi się sucha, licha i tandeciarska (choć to pewnie postsuchość, postlichość i posttandeciarstwo). Nie wiem, co miała dokładnie mówić, ale doprowadziła do tego, że w duchu już rehabilituję Die Antwoord, prawdę mówiąc. No izaraz, był jeszcze ktoś taki jak M.I.A.

FUTURE BROWN „Future Brown”
Warp 2015
Trzeba posłuchać: nie trzeba, ale poczytać o sporze to i owszem.