Jedna z tych dziwnych postaci

Wczoraj zmarł na serce Steve Strange, całkiem jeszcze młody (55 lat) i nie całkiem na szczęście zapomniany lider formacji, która wraca co pewien czas głównie dzięki jednej piosence – tej powyżej. Będzie łatwo dziś wprowadzić ustawienia do Spotify i pochodnych: Visage, „Fade to Grey”. Dowiedziałem się o śmierci Strange’a po drodze do pracy. Płyty przy sobie nie miałem, wiozłem jednak książkę – „Podrzyj, wyrzuć, zacznij jeszcze raz. Postpunk 1978-1984” Simona Reynoldsa, która za tydzień wyjdzie wreszcie w polskim przekładzie. Wykorzystam więc teraz jedną z najlepiej napisanych i najbardziej przenikliwych opowieści w historii krytyki muzyki popularnej, żeby udowodnić, że ten Strange – tak naprawdę Steven John Harrington – to była bardzo ważna, symboliczna wręcz postać, nie tylko dla sceny lat 80.

Krótki cytat z książki Reynoldsa (Wydawnictwo Krytyki Politycznej, przeł. Jakub Bożek):

Visage mieli znakomite wyczucie czasu. Scena klubu Blitz była w awangardzie szerszego zwrotu popkultury ku fantazji i eskapizmowi. Strange opisał to nowe plemię – znane pod dezorientującą mnogością nazw: new romantics (nowi romantycy), futuryści, a teraz jeszcze dzieciaki z Blitza – jako „ludzi, którzy pracują na biurowym etacie, a po godzinach realizują swoje fantazje. Ich radością jest to, że mogą się przebrać i uciec od pracy, szarości i smutku”. A jednak, pomimo żwawych elektronicznych rytmów disco, muzyka Visage wpadała w ton sepiowy, nieraz wręcz pogrzebowy, a głos Strange’a emanował nienaturalnym smutkiem. Przebojowe single „Fade to Grey” i „The Damned Don’t Cry” przywoływały coś, co Mark Fisher nazwał „życiowym zmęczeniem euroestety”. Efekt ten potęgowały jeszcze teledyski, które przywodziły na myśl przygnębiającą atmosferę okresu międzywojennego, inspirowaną Kabaretem. Późnym latem 1980 roku, z nienagannym wyczuciem czasu, na scenę powrócił David Bowie z hitem Ashes to Ashes, którym osiągnął szczyty list przebojów i w którym czerpał z tego samego źródła spłowiałej, zrezygnowanej melancholii i z tej samej palety europejskiego, elektronicznego brzmienia, tak jakby chciał przypomnieć wszystkim, że to on pierwszy odkrywał te tereny na stronie B swojego longplaya Low. W teledysku do Ashes to Ashes pojawił się nawet Steve Strange, ucharakteryzowany na pierrota.

Wyczucie czasu jest tu rzeczywiście kluczem. „Perfekcyjny timing” w oryginale książki Reynoldsa. Syntezator, który pojawia się w dziesiątej sekundzie oryginalnej wersji „Fade to Grey” jest jak wystrzał z Aurory. Nic już nie będzie takie samo. Mocny rytm, który pojawia się później, sygnalizuje, że niedawni punkowcy (ich zbieraninę stanowił Visage – Reynolds nazwał to pięknie „przymierzem punkrockowych nieudaczników, którzy podjęli drugą próbę wybicia się na gwiazdorstwo”) przyjmują wraz z kolorowym, kiczowatym wizerunkiem i mocnymi makijażami, wraz z melancholijną liryką (tu tekst mówi o odchodzeniu, oddalaniu, rozpływaniu się w szarości), również taneczną konwencję i brzmienia syntezatorów. W paru taktach „Fade…” słychać kolejnych kilka lat dyskotek z muzyką new romantic, w głosie Strange’a – przyszłe gwiazdy pokroju Pet Shop Boys, w czystości formy – przyszły rozwój postpunka, aż po „Blue Monday” grupy New Order. Inne utwory z debiutanckiej płyty też sygnalizują zmianę, ale „Fade to Grey” oznacza pełną transformację. To był drugi singlowy utwór Visage, pierwszy dla dużej wytwórni, wydany w roku 1980. Dla sceny zwanej u nas przez nieodżałowanego Tomka Beksińskiego „romantykami muzyki rockowej” wszystko się zaczynało. Timing był rzeczywiście wszystkim.

Strange nie był nawet autorem piosenki, ale pozostawał przez lata – tak, jak to ujął Reynolds – symbolem tej zmiany. I jeśli nad czymś możemy dziś westchnąć, to nie nad jakąś potężną dyskografią (choć pamiętne piosenki jeszcze były – choćby „In the Year 2525”, „The Damned Don’t Cry”) – tu Visage nie byli zespołem najważniejszym, w każdym razie nie ważniejszym dla tej fali niż Ultravox czy The Human League – tylko nad siłą pojedynczych momentów, które w gęstych czasach postpunka były w stanie nabierać symbolicznego znaczenia. Dziś tworzy się mnóstwo rewelacyjnej muzyki, powstają genialne płyty, ale czy nie brakuje czasem takich momentów? Chwil dotknięcia nowego? Gdzie te wystrzały? No bo nie selfie Macklemore’a z Iggy Azaleą przecież?

Nagła śmierć Strange’a – jednej z tych niezwykłych, dziwnych postaci sceny lat 80., o które będę się teraz bardziej obawiać – to fakt, który uświadomił mi, że być może książka Reynoldsa trafia do nas w idealnym momencie. Warto o niej porozmawiać, a drobną okazję proponuję w najbliższy poniedziałek, gdy w radiowej Dwójce będę miał przyjemność prowadzić dyskusję skupioną wokół tej książki i krytyki muzyki rozrywkowej w ogóle. Będą ciekawi goście, w tym tłumacz książki.