Björk, czyli dlaczego staję się ostatecznie niepotrzebny

Przed chwilą – telefonicznie, bo z ferii zimowych – nagrałem krótki felieton dla radiowej Dwójki o „albumach niespodziankach”. Że Beyonce, a potem D’Angelo, że wreszcie U2, a teraz ukazujący się nagle (dziś!) nowy Aphex Twin, na którego zresztą bardzo liczę, bo to efekt jego eksperymentów ze sterownikami MIDI żywych instrumentów, o czym parę lat mówił w rozmowie dla „Polityki”. Zadowolony z wykonania zadania odłożyłem słuchawkę, zajrzałem do sieci, a tu czytam, że nowa płyta Björk już jest, udostępniona na iTunes zupełnie nagle, na dwa miesiące przed zapowiadaną premierą. Dziennikarze muzyczni od dawna łatwo nie mają, o czym wspominałem tu parę razy, ale coś takiego oznacza już bicie się ze ścianą.

Mam ostatnio dość albumów niespodzianek. Tak samo, jak dość miałem ścigania się na wycieki kilka lat temu. Niespodziewane ujawnienie zawartości płyty Björk „Vulnicura” klientom jednej firmy dystrybucyjnej, czyli Apple, wydaje mi się nie tyle reakcją okradanej artystki, co raczej reakcją artystki ubijającej interes przy okazji ujawnienia internetowego przecieku [UPDATE: album jest już w innych serwisach, np. w Bleep]. Podążaniem za jakąś dziwną modą, kolejnym gestem w stylu Beyonce, podobnie jak pod koniec zeszłego roku Madonna wystraszona rzekomym hackerskim włamem do jej komputera. Przyzwyczaiłem się, żeby od Björk oczekiwać płyt o charakterze niejednorazowym, muzyki, której można będzie posłuchać i za rok, i za dziesięć. Te dwa miesiące niewiele zmienią, a przed wyciekami można się zabezpieczać lepiej, o czym świadczy choćby pożegnalny album Pink Floyd. Cokolwiek mówić o samej muzyce, wydana została bez podobnej nerwowości. A może po prostu w Warnerze mają lepszą kontrolę nad wydawanymi płytami niż w większym od niego Universalu?

Oczywiście to, co się dzieje, to mruganie okiem do publiczności pt. „Damy wam nową płytę z pominięciem mediów”, nie jest z mojej perspektywy niczym miłym. Oznacza, że dziennikarstwo muzyczne, to samo zresztą, które z Björk zrobiło gwiazdę – bo bez wsparcia prasy brytyjskiej Islandka nie zrealizowałaby z pewnością tego wszystkiego, co udało jej się zrobić przez lata – staje się coraz bardziej niepotrzebne. Ale ponieważ oprócz tego wciąż jeszcze słucham muzyki dla przyjemności, jakoś sobie z tym poradzę. Kij ma jednak dwa końce. Z jednej strony – fajnie, bo demokratycznie. Z drugiej – często byle jak. Old way, czyli zapraszanie dziennikarzy na przedpremierowe odsłuchy (zaliczyłem taki w polskim Universalu ostatnio przy okazji „Volty”, jednej z najsłabszych płyt Björk), miało w sobie jeszcze odrobinę szacunku dla materiału muzycznego. Delikwent siedział, słuchał i notował, koncentrując się przynajmniej na tym, co dostał, bo czas był ograniczony. New way polega na tym, że materiał zostaje udostępniony w ostatniej chwili, byle jak i w byle jakich warunkach, na wyścigi odsłuchany przez garstkę tych, którzy jeszcze profesjonalnie uprawiają ten rodzaj dziennikarstwa. Mój ulubieniec Andy Gill zdążył więc szybko skreślić parę słów, dość, przyznajmy, przypadkowych. Z kolei w „Guardianie” opublikowali recenzję z pierwszego odsłuchu, informując przy okazji, że słowo od Alexisa Petridisa „pojawi się w czwartek”. Nie zdążyłem więc nawet dużo poczytać, tym bardziej, że w górach sieć się rwie, a dookoła muzyka zdecydowanie góralska.

Björk jest jednak zbyt poważnym przypadkiem, żeby zupełnie przejść do porządku dziennego nad muzyką, choć wolałbym z nią obcować na innych zasadach. Przede wszystkim, „Vulnicura” stanowi stylistycznie nawet nie krok, tylko kilka kroków wstecz. Nie uznałbym za zachodnimi kolegami, że od razu do lat 90., bo słychać na tym albumie doświadczenia i „Selmasongs”, i „Medulli”, ale oczywiście są też liczne ślady „Vespertine” i wcześniejszych płyt. W stosunku do dyskusji na temat zaangażowania modnych dziś producentów (Arca, The Haxan Cloak) rzecz brzmi zdecydowanie jak nagrywana pod mocne dyktando Björk – obaj młodsi producenci są traktowani dość instrumentalnie, jako dostarczyciele materiału dźwiękowego, przy czym w obu przypadkach nie on decyduje o charakterze utworów. Ten ostatni określa sposób budowania nastroju poprzez pełne przestrzeni partie smyczków i potężne, a zarazem pełne emocji wokale. Jedno i drugie jest tu domeną samej autorki płyty. Arca i The Haxan Cloak dostarczają odpowiednio rytmicznych i ambientowych naddatków, a ich praca wpięta została w całą strukturę w sposób bardzo konsekwentny. Nie widzę prostych skojarzeń z FKA Twigs czy Kanye Westem, co znaczy, że płyta powstała w interakcji między młodym Wenezuelczykiem a członkinią The Sugarcubes. Cała środkowa seria utworów – od „Black Lake” po „Notget” – zdaje się brzmieć wzorcowo, spójnie, każdorazowo słychać tu mały producencki twist związany z osobami gości, a zarazem całość mieści się jeszcze w szerokiej formule muzyki pop. Podobnie kolejny, świetnie stopniujący emocje „Atom Dance” z udziałem Antony’ego Hegarty’ego – nie wiem, czy nie najlepszy jak dotąd przykład współpracy między dwojgiem tych wokalistów.

Prawdziwy powrót do lat 90., koniunkturalny, oczywisty i wywołany galopującą modą, brzmiałby – jak się wydaje – zdecydowanie inaczej. „Vulnicura” jest więc bardzo pozytywnym zaskoczeniem. Nie jest wprawdzie płytą tak zaskakującą i pełną eksperymentów jak najśmielsze próby autorki z początków XXI wieku, ale też przynosi w tych uwznioślonych aranżacjach jakąś prawdę o drodze Islandki – drodze ku muzyce swobodnych pieśni. Bo nie nazwałbym tych form piosenkami, jak Gill, raczej już pieśniami. W stylu dość swobodnym i bardzo narracyjnym, zmierzającym w kierunku elektronicznej odpowiedzi na takie choćby „Ys” Joanny Newsom. Albo na piosenki-opowieści Scotta Walkera. „Vulnicura” jest rzeczywiście pod pewnymi względami odpowiedzią na zeszłoroczne „Soused” – współpracą z ciekawymi muzykami z innego pokolenia prowadzoną pod twarde dyktando liderki (w tamtym wypadku – lidera). Tyle że charakter tych partii wokalnych – i tekstów, które miały być oczyszczeniem z emocji i lizaniem ran po kończącym się związku (w tym wypadku bardzo konkretnym – z artystą wizualnym Matthew Barneyem) – nieco bardziej przypomina chwilami jakieś niekończące się mantry.

Nie znoszę sytuacji słuchania na wyścigi, ale jedno trzeba przyznać islandzkiej wokalistce – odzyskała właśnie formę przynajmniej z okresu albumu „Medulla”, a przy tym stworzyła całość bardziej spójną i łatwiejszą w odbiorze. Pod tym ostatnim względem wracamy do etapu początków związku z Barneyem, czyli właśnie do naprawdę dużego „Vespertine”. I jeśli czuję, że w tej sytuacji nic tu po mnie, to również dlatego, że o wyjątkowości tej postaci napisano już niemało i może rzeczywiście dziennikarz jest niepotrzebny, a przyda się raczej interpretator? Może dlatego inny z kolegów po fachu, którego darzę dużym szacunkiem, Sasha Frere-Jones, przeszedł właśnie z „New Yorkera” do serwisu Genius.com?

vulnicuraBJÖRK „Vulnicura”
One Little Indian 2015
Trzeba posłuchać: „Stonemilker”, „Black Lake”, „Family”, „Notget”.