Archive jako grupa pomostowa

Sprawa wydaje się poważna, bo mówimy o jedynym zespole z ostatniego ćwierćwiecza, który załapał się do pierwszej dziesiątki niedawnego Topu Wszech Czasów radiowej Trójki. W dodatku przełamując prymat przyimków, które – jak ostatnio zauważyłem (myśli człowieka odpływają w dalekie rejony, gdy słucha Dire Straits po raz n-ty) – zdominowały ów Top. „Brothers in Arms”, „Stairway to Heaven”, „Child in Time”, „Raiders on the Storm”. I tak dalej. Ktoś mi zwrócił uwagę na Twitterze, że na czele było przecież liczebnikowe „One” U2. Sprawdziłem – to było jednak „With or without You”! Ale zostawmy tę ciekawostkową stronę dorocznego meganotowania, tym bardziej, że słuchacze różnych trójkowych audycji mają przecież różne hierarchie. Skupmy się na Archive, czyli tej, hm, grupie 25-lecia, bo wydała właśnie nową płytę.

Londyńska formacja od 20 lat próbuje łączyć wodę z ogniem, czyli monumentalne myślenie rodem z symfonicznego rocka i fascynacje trip hopem czy innymi okolicami sceny elektronicznej lat 90. Wychodzi to raz lepiej, raz gorzej. Na „Restriction” jest ciekawie, choć – jak to często u nich bywa – połowicznie. Przede wszystkim jednak pokazuje ta płyta, że Archive reprezentują dalej styl końca XX wieku. „Feel It” to dowód, że członkowie Archive często słuchają płyt Radiohead. Zaryzykuję, że duża część fanów grupy Thoma Yorke’a ucieszyłaby się z takiego zwrotu w twórczości, choć byłaby to ucieczka w przeszłość. „Kid Corner” to już bardziej Massive Attack z okresu „Mezzanine”, z odrobiną Nine Inch Nails w tle. Kolejny podobny przykład, choć już słabszy, znajdziemy w „Crushed”. Mamy więc dwa inne spośród licznych wówczas zespołów-pomostów, przeprowadzających na przełomie wieków publiczność rockową w stronę estetyki elektronicznej, czasem odwrotnie. Archive jest grupą pomostową aż do dziś, tyle że jest to pomost nieco historyczny – by nie powiedzieć: archaiczny – cały czas pozwalający się komunikować światom, które dawno już znalazły kanały komunikacji. Być może fakt, że w Polsce jesteśmy wciąż społecznością słuchaczy radykalniej podzieloną na klasycznie rockowych i resztę, doprowadził nas do ukochania Archive w stopniu większym niż inni.

Fakty są bowiem takie, że Archive uznawani są przez angielską prasę raczej za przeciętniaków, w Polsce (i jeszcze w obszarze frankofońskim) dość powszechnie cenieni, mają tu zresztą olbrzymią koncertową publiczność. Co ich przekona na „Restriction”? Na pewno umiejętność budowania z utworów albumu, którą tutaj słychać w całej początkowej sekwencji utworów. Owszem, częściowo to kwestia tej samej tonacji, krótkich przerw między nagraniami, ale trzeba przyznać, że słuchane ciągiem, zestawiają się całkiem logicznie, nawet jeśli nie są wcale jakąś unowocześnioną formą suity rockowej. Spore wsparcie przynosi tu elastyczność – i wymienność! – wokalistów, która w najbardziej dramatycznych momentach broni przed monotonią i pozwala z jednej strony nawiązywać do soulu („End of Our Days”), z drugiej – ocierać się wokalną ekspresją o grunge („Ladders”). Trzecim elementem, który może pociągać u Archive, jest spektakularność ich muzyki. Dla kogoś, kto zjadł zęby na różnych estetykach nowoczesnej elektroniki, granie przesterowanymi automatycznymi rytmami to żadne odkrycie. Ba, to rzecz wszechobecna, od techno, przez hip-hop, po współczesne próby rockowe. Archive jednak dość bezwzględnie epatują tym „dużym” („Nothing could be greater…” – żeby się posłużyć cytatem z „Greater Goodbye”) i lekko przesterowanym dźwiękiem, co może zrobić na części słuchaczy kolosalne, futurystyczne wrażenie.

Gorzej jest ze stroną emocjonalną i umiejętnością dynamicznego stopniowania napięcia. Pomijam już to, że pod względem kompresji dynamicznej „Restriction” jest płytą równie zniszczoną, co inne wydawane dziś albumy z rynku rozrywki, a przez to robiącą wprawdzie duże wrażenie, lecz męczącą na dalszą metę (polecam porównanie ze wspomnianym „Mezzanine”). Chodzi przede wszystkim o to, że większość utworów Anglików opiera się na repetycjach tych samych motywów – to dość statyczne utwory, w których gra właśnie to rytmiczne powtarzanie, połączone z dopisywaniem lub ujmowaniem kolejnych linii aranżacji – bardzo efektowny, ale też mocno już wyświechtany patent ery komputerowych edytorów, w nadmiarze dość niebezpieczny.

Dobrze wychodzi im budowanie mroczno-hipnotycznego nastroju, co pokazał zresztą wcześniej m.in. utwór z Topu Wszech Czasów („Again”). Choć i w tej konkurencji miałbym osobiście większych faworytów (Death In Vegas). Nieźle wypadają przedłużone finały kompozycji (wspomniany „Greater Goodbye” na nowej płycie). Muzycy potrafią programować syntezatorowe brzmienia i wykorzystywać efekty (to ostatnie w „Third Quarter Storm”). Za to jako piosenki, które można by było nagrać na nowo, przetwarzać, pozbawiać elektronicznej skorupy, ich utwory broniłyby się moim zdaniem stosunkowo słabo. Wyjątek to „End of Our Days” – pełnokrwista piosenka, którą jednak nadpsuła aranżacja z tanimi chórkami i mizerną partią elektrycznego pianina w stylu z oprawy talent showów. Średnio też – biorąc pod uwagę np. mielizny „Ruination” – wychodzi grupie konstruowanie groove’ów rytmicznych, które byłyby czymś więcej niż twardo akcentowanym, kwadratowym podziałem. Doprawdy, bardziej funkowe było już Pink Floyd. Takie drobne, ale niestety dość liczne elementy psują na „Restriction” obraz całości. A nam, Polakom, przypominają trochę o perspektywie angielskiej, w której Archive to nie tyle pierwsza dziesiątka wszech czasów, co raczej przyzwoita druga liga.

ARCHIVE „Restriction”
PIAS/Mystic 2014
Trzeba posłuchać: „Restriction”, „Greater Goodbye”.