Prawie cała chwała dla Boga

„Cała chwała dla Boga, któremu należna jest cała chwała”. Cała reszta zapisuje się na konto Johna Coltrane’a, który tymi słowami postanowił się przywitać z publicznością. Oraz jego drużynie, która wraz z nim zamknęła się 9 grudnia 1964 roku – dokładnie 50 lat temu – w studiu Rudy’ego Van Geldera i nagrała niedługi (33 minuty) zestaw czterech utworów tworzący rodzaj suity znanej później jako album „A Love Supreme”, uznawany w rankingach za jedną z najważniejszych jazzowych płyt wszech czasów. A czasem za jedną z najważniejszych płyt w ogóle. Jeśli są takie chwile, gdy nawet ateista byłby gotów pomodlić się przed i po, a może i w trakcie, to jest z pewnością jedna z nich. Uniwersalnie piękny album, sygnalizujący zarazem początek wielkiego awangardowego ruchu w jazzie. Zresztą „Bóg” w rozumieniu Coltrane’a wydaje się oznaczać uniwersalny byt, Absolut, albo po prostu tytułową Miłość.

Nie byłoby pewnie tej całej dedykacji, gdyby żarliwa wiara nie pozwoliła siedem lat wcześniej saksofoniście wydobyć się z heroinowego nałogu, w którym pogrążył się, grając regularnie w zespołach różnych liderów, m.in. Dizzy Gillespy’ego, a potem Milesa Davisa. Nie byłoby też tak pracowitego okresu w działaniach Coltrane’a jako lidera własnych formacji, z których w ciągu kilku zbudował kwartet odpowiedzialny za „A Love Supreme” – swój najważniejszy zespół. I w ogóle: zespół, bo jak wspominają obserwatorzy ówczesnych wydarzeń kwartet Coltrane’a był monolitem w większym stopniu niż jakikolwiek inny ówczesny zespół jazzowy, muzycy rozumieli się w lot. Co więcej, wchodzili do studia z ogranym, przygotowanym materiałem, który można traktować bardziej jak czteroczęściowy utwór muzyczny w klasycznym ujęciu niż typowy zestaw jazzowy. Wskazuje na to ogólna koncepcja, ale też detale – np. sposób połączenia dwóch pierwszych części poprzez partię solową kontrabasu.

Energia wynikająca z zespołowego grania miała być wizytówką stylu Coltrane’a. O ile pojęcie „awangardy” w jazzie rezerwowano dla Mingusa, a słowo „free” dla Colemana (który był drugim, obok Davisa, mentorem Coltrane’a), to Coltrane miał dla siebie „New Thing”, czyli „nową rzecz” – zauważa Ashley Kahn, autor książki o sesjach „A Love Supreme”. Kahn cytuje też Steve’a Reicha, który o fenomenie gry Coltrane’a – zarazem prostej, bluesowej, i skomplikowanej, opowiadał tak: „To, co uderza mnie u niego, to fakt, że jednocześnie jest najbardziej statycznym w dziedzinie harmonii muzykiem, a jednocześnie najbardziej harmonicznie eksperymentującym”. Reich zadał sobie mianowicie trud spisania na pięciolinii wszystkich wersji głównego tematu „Acknowledgement”, które – choć cały czas trzymające się wyjściowego E-dur – okazały się zapełnić pełną dwunastotonową skalę.

Niesamowite wrażenie do dziś robi partia Coltrane’a w finałowym utworze „Psalm”, gdzie lider de facto odgrywa na saksofonie – sylaba po sylabie – swój wiersz, a właściwie tytułowy psalm „A Love Supreme”, z powracającą frazą „Thank you God”. Tego zamysłu nie znali nawet grający z nim muzycy.

coltrane_supreme
Chuck Stewart Courtesy of the Smithsonian’s National Museum of American History

Nie mniejsze wrażenie na płycie robił Elvin Jones – perkusista, który momentami wychodzi z oryginalnego metrum, grając gęstą partię w latynoskim stylu, w której oryginalny rytm podtrzymuje nieprzerwanie właściwie tylko talerz. Opozycję między partiami perkusji i saksofonu lidera podkreśla nagranie Van Geldera, który umieścił ich w stereofonicznej panoramie skrajnie: po lewej (Coltrane) i prawej (Jones) stronie, środek rezerwując dla kontrabasisty Jimmy’ego Garrisona i pianisty McCoya Tynera. Całość nagrywał tylko na dwa mikrofony, ograniczając późniejsze możliwości miksowania. Muzycy cenili zresztą Van Geldera właśnie za koncentrację na odtworzeniu naturalnych, „koncertowych” warunków, eksponowanie brzmienia muzyków, bez większych ingerencji. Zrealizowane w tak prosty sposób „A Love Supreme” zachowało swój surowy urok do dziś. Być może to surowe podejście sprawiło, że gdy wiele lat później, gdy Japończycy poprosili go o remastering dla potrzeb specjalnej serii Rudy Van Gelder Edition płyt z wytwórni Blue Note, przyjęto je z kontrowersjami (krytycy utrzymywali, że po prostu niewiele w nich zmienił).

W każdym razie Van Gelder do dziś pozostaje wzorem produkcji muzycznej dla wielu osób, m.in. dla Donalda Fagena, który uważa, że warunki, jakie oferował – z bardzo ograniczonym pogłosem i ekspozycją „żywego” brzmienia – to wzór nagrywania jazzu. Wierność wzorcowi oznaczała pewną dyscyplinę: w studiu nie wolno było pić ani jeść, w reżyserce palić, sprzęty przestawiał sam inżynier, który zakładał rękawice, by przestawiać mikrofony – w czasie sesji „A Love Supreme” prawdopodobnie swoje ulubione telefunkeny, choć zdejmował lub zdrapywał oznaczenia ze sprzętu, którego używał, żeby ktoś inny nie odtworzył za chwilę Van Gelder Studio 1:1. Uważany w latach 50. i 60. za jednego z najlepszych inżynierów dźwięku realizujących nagrania jazzowe Van Gelder przez lata na co dzień zajmował się optometrią, sesje nagrywał wieczorami, przyjmując w swoim studiu najwybitniejszych muzyków epoki. Płyty Coltrane’a nagrywał już po rzuceniu dziennej pracy. Podobno przy okazji „A Love Supreme” zadbał o szczególną atmosferę, przygaszając światła. Nagrania odbywały się wieczorem, bo (tu znów powołam się na słowa Van Geldera u Kahna) z Coltrane’em zwykle przekraczało się budżet, wytwórnia bywała niezadowolona, więc lepiej było bez dłuższej zwłoki nagrywać, a następnego ranka zamknąć usta szefom firmy płytowej doskonałym materiałem. 9 grudnia Coltrane wszedł więc do studia Van Geldera o ósmej wieczorem, a skończył w okolicach północy, z czterema utworami na taśmie (na „A Love Supreme” zużyto łącznie niecałą godzinę taśmy, John Coltrane jako lider otrzymał za nagranie 284 dolary 66 centów). Można więc powiedzieć, że – z pomocą boską, czy nie – po prostu weszli do studia i zrobili swoje. Gdy album się ukazał, był na tyle urokliwy, intrygujący i nowatorski, a zarazem przystępny, by zasłuchiwali się w nim także odbiorcy spoza jazzowego środowiska, w tym hipisi eksperymentujący z LSD i szukający możliwie uniwersalnego pokojowego i wolnościowego przesłania. Moje osobiste doświadczenia z tą płytą, którą poznałem jeszcze jako słuchacz muzyki rockowej, wyraźnie świadczą o tym, że „A Love Supreme” jest takim międzygatunkowym albumem-portalem.

Opisy taśm studyjnych mówią z kolei wyraźnie: 10 grudnia 1964, gdy bóg saksofonu wykonał już zasadniczą część planu i wrócił, by zarejestrować sekstetową (z udziałem Archiego Sheppa – jest na współczesnej wersji deluxe) wersję „Acknowledgement”, dogrywał także dodatkowe partie wokalne, najwyraźniej swoje własne. To charakterystyczne, zwielokrotnione „A Love Supreme”. Potem twierdził, że całość nagrywana była na setkę. Także realizujący sesje Rudy Van Gelder utrzymywał, że nie przypomina sobie, by dogrywali jakieś głosy. Więc jednak mały grzeszek podczas wykonywania boskiego planu? Pewnie odpuściłbym i więcej, gdybym był panem Bogiem. Ale nie trzeba być panem Bogiem, żeby cieszyć się z tego, co wyszło z całej tej dedykacji.

john_coltrane_a_love_supremeJOHN COLTRANE „A Love Supreme”
Impulse! 1964
10/10