Uderzająco normalny zespół

Część czytelników Polifonii, szczególnie tych z okolic Gdańska, Poznania i Warszawy, może w ostatnich dniach narzekać na objawy głuchoty, ale mam nadzieję, że choć z czytaniem ciągle w porządku – i chciałbym to wykorzystać. Wczoraj dobiegła końca krótka trasa Swans po Polsce, ale udało mi się choć przez chwilę popatrzeć i posłuchać. Choć „chwila” to – jak wiadomo – w wypadku tej grupy pojęcie względne. Przed wczorajszym koncertem Piotr Weltrowski na Facebooku podał dość esencjonalny opis tego, co Swans na koncertach robią – i to konsekwentnie od czasów reaktywacji grupy – „Otóż Swans to jest taki zespół, co to najpierw gra 20-minutowe intro na gongu, a później sadzi proste piosenki na dwóch akordach” i tak dalej. To sprawiło, że na wczorajszy koncert pojechałem, by popatrzeć na Swans właśnie przez pryzmat tego zmitologizowanego wizerunku, jaki grupa ma. A wracałem z przeświadczeniem, że w normalnym świecie byśmy się tym zjawiskiem aż tak bardzo nie ekscytowali.

Koncerty na tej trasie znów rozpoczyna coś w stylu instrukcji stewardessy, czyli puszczanie starego jazzu o jakości patefonowej, w którym cienka trąbka, przypominająca gwizd, ledwie przebija się przez szum. To oczywiście ostrzeżenie: symulacja tego, jak słuch wielu osób na widowni będzie działał następnego dnia. Szczególnie w warunkach takiej sali jak warszawski Basen, który traktuję jako salę zastępczą (zastępuje normalną salę do słuchania koncertów, której w śródmieściu Warszawy brak – albo po prostu jest tańszy niż Palladium i Stodoła, które zapewniają nieco lepsze warunki). I ów Basen, dziadowski już w warunkach koncertowej codzienności, z pasażami i schodkami nastawionymi na połamanie nóg gości i z barowym cennikiem nastawionym najwyraźniej na przypadkowych gości z pobliskiego Sheratona (co zresztą jest jedynym powodem, dla którego ludzie sobie tu masowo nóg nie łamią), podczas takiego koncertu pokazuje swoją dziadowskość w stopniu, który młodzież mogłaby nazwać epickim. Ale młodzież na szczęście zajęta była czym innym, a relatywnie niska cena biletu rekompensowała przynajmniej część niewygód. Z wyjątkiem, co jasne, tych akustycznych.

Intro Thora Harrisa na gongu trwało planowe 20 minut. W połowie dołączył do niego drugi perkusista Phil Puleo, a w trzech czwartych – Christopher Hahn na lap steel guitar, instrumencie momentami suto przetwarzanym brzmieniowo przez efekty i rzadko brzmiącym jak zwykły pedal steel. Hahn jednak – być może z uwagi na bliskość głównych głośników (scena w Basenie jest maleńka) – od początku toczył nierówną walkę ze sprzężeniami, która wprawdzie powodowała, że momenty absurdalnie hałaśliwe były jeszcze hałaśliwsze, ale nieco przeszkadzała tym zwyczajnie hałaśliwym (zostając przy dynamicznej skali zarysowanej przez Piotra Weltrowskiego). A jego walkę moja żona komentowała z rozbawieniem, przypominając telewizyjne spory publicystów i sugerując podobieństwa do Jacka Żakowskiego.

Zanim jednak na dobre zdążyłem się zorientować, czy podobny, czy nie, na scenie była już druga połowa Swans, z Chrisem Pravdicą, brodatym basistą, zasuszonym Normanem Westbergiem, który też zapuścił ostatnio odpowiednio zasuszoną bródkę, oraz Michaelem Girą („znów nie umył włosów” – oceniła chłodno moja małżonka). Ten ostatni ewidentnie zawsze wychodzi na scenę z energią kogoś lekko wkurzonego. Tym razem były dodatkowe bodźce: coś nie działało w odsłuchach albo we wzmacniaczu, a mikrofon był ewidentnie wyłączony i przez kolejnych 5-10 minut mieliśmy nerwowe rozmowy z kimś z ekipy realizatorów, które – biorąc pod uwagę rosnącą nerwowość Giry – mogły się zakończyć rękoczynem. Ale atmosferę wieczoru tylko podgrzały, bo Gira nie Morrissey i łatwo nie daje za wygraną, należy do pokolenia, które za młodu przyzwyczaiło się wszak do wyzwisk i groźnych pomruków na widowni, a opuszcza scenę – jak dobrze wiemy – dopiero gdy mu wyłączą prąd.

Tu gdzieś zaczyna się zasadnicza część koncertu i opowieści o zespole rockowym, który mimo wieku bliskiego emerytury nagrał w ostatnich pięciu latach trzy coraz lepsze płyty z mnóstwem materiału, a koncert na nowej trasie i tak zaczyna od premierowego utworu „Frankie M”, jak zwykle prostego, ale znakomitego, to zresztą niejedyna nowa kompozycja w trakcie trzygodzinnego setu, ale o tytuł drugiej mnie nie pytajcie. Resztę wypełnia w większości materiał z płyty „To Be Kind”. Nie ma efektów specjalnych, dymów, ale nie ma też kiksów rytmicznych, jest ponuro i monotonnie, lecz granie stu „kółek” tego samego bywa trudniejsze, a już na pewno bardziej wyczerpujące niż ośmiu czy dwudziestu. Momentami słychać nawet całkiem dobrze poszczególne instrumenty, momentami kompletna zupa z dźwięku, ale wyższe składowe harmoniczne i tak doprowadziły parę osób na sali do nieodwracalnej utraty słuchu. 3 grudnia wypada Dzień Osób Niepełnosprawnych, więc mam nadzieję, że tym, którzy nie włożyli zatyczek, nie będzie przypominać daty koncertu czerwona kartka w kalendarzu.

Mamy więc zespół, który – w wieku późnych Stonesów AD ’90 i aktualnego stadionowego stadium U2 – spotyka się z normalną publicznością w klubie, daje z siebie wszystko, właściwie dając przy okazji od 2010 (wystąpili wtedy w Stodole) coraz lepsze koncerty, miażdży hałasem, zadziwia witalnością, stale proponuje nowy repertuar, szlifując go w niezmiennym, bardzo dobrym składzie, a na zapleczu sprzedaje płyty i koszulki w cenach, których nie dadzą w żadnym sklepie (potrójne winyle Swans po sto złotych), niektóre z nich są podpisane przez lidera, zresztą i na tych niepodpisanych Gira złoży chętnie autograf po koncercie. To nie jest żaden mit. To nie jest jakiś zespół z kosmosu, po prostu w normalnym świecie każdy powinien tak podchodzić do rzeczy.

IMG_20141123_000743_edit

Obiecuję, że do Swansów wracam w tym roku po raz przedostatni. A jako załącznik proponuję dziś kilka słów o koncertowej (a jakże) płycie niemieckiego zespołu Andromeda Mega Express Orchestra, dość masowo pomijanego w rubrykach recenzji. Ci też podchodzą do rzeczy w sposób, jakiego oczekiwałbym od wielu młodych orkiestr, traktując opowieści o „trzecim nurcie” w jazzie nie jako świat dawnych mitów i legend, ale coś oczywistego i zupełnie realnego. Chodzi w ich wypadku o swingowanie, wykorzystywanie elementów jazzu w bardzo precyzyjnej i szaleńczo momentami dynamicznej grze orkiestrowej. Zbudowany w Berlinie 18-osobowy skład z saksofonistą Danielem Glatzelem na czele ma w sobie młodzieńczą witalność, która natychmiast każe ich porównać z Alarm Will Sound, mimo znaczących różnic repertuarowych – bo berlińczycy grają własne, a nie adaptują cudze. Z drugiej strony natychmiast przychodzi skojarzenie z Jaga Jazzist – bo te własne kompozycje w bardziej jazzowych momentach opierają się o podobne rozwiązania harmoniczne i aranżacyjne. Mimo to jednak AMEO są w dużej mierze samotną wyspą. Przyjaźń i wspólne koncerty z The Notwist też nie wskazuje tutaj kierunku. I to jest w nich najbardziej fascynujące. Widać, że zespół Glatzela bawi coś innego. Jako dobrze klasycznie wykształconych muzyków – na przykład zabawy z klasyką właśnie. Choćby i z Mozartem, którego ogrywają nie tylko w kończącym płytę kolażowym utworze „W.A. Mozart vs Random Generator”. Błyskotliwe jak na coś, co kupiłem ze względu (przyznaję) promocję cenową i zaintrygowany (to tak a propos ostatnich dyskusji na temat fizycznych nośników) kolorową okładką.

Że całość jest koncertem? Zupełnie naturalne w tej muzycznej branży. Ma to na pewno wpływ na brzmienie, które w scenicznej realizacji jest trochę bardziej płaskie niż to, co można by wyciągnąć w studiu. Z drugiej jednak strony – idealna płyta do odreagowywania katatonicznej siermięgi (i potęgi) Swans. Jeden utwór AMEO prezentowaliśmy już w Nokturnie. A obszerne fragmenty dziś w Nokturnie w Dwójce.

ANDROMEDA MEGA EXPRESS ORCHESTRA „Live on Planet Earth”
Alien Transistor 2014
Trzeba posłuchać: „Le Pretre Vire”, cała strona B płyty winylowej lub utwory 5-6 CD.
Prezent dla: Fanów Jaga Jazzist, Franka Zappy, Alarm Wil Sound, co bardziej wyluzowanych miłośników muzyki orkiestrowej i ilustracyjnej.