Odhaczono: nowa płyta Pink Floyd

Dziś wychodzi nowa płyta Pink Floyd. W krótkiej recenzji z papierowych łamów pisałem o tym, jaki szmat czasu upłynął od poprzedniej. Całe pokolenie wychowało się z przeświadczeniem o tym, że PF to grupa starszych panów, którzy dawno temu wydawali płyty. Gdy się ukazywał album „The Division Bell”, dotychczas najgorsza płyta w katalogu zespołu, internet wchodził dopiero na Polskie uczelnie, Kurt Cobain szykował się do popełnienia samobójstwa, premier Waldemar Pawlak promował kolorowe garnitury i kulturę disco polo, a w telewizji emitowano właśnie pierwszy odcinek teleturnieju „Jeden z dziesięciu”. Teraz doświadczenie pt. „nowa płyta Pink Floyd” będzie udziałem tej generacji. O ile generacja je zauważy.

Można oczywiście to doświadczenie eonów czasu rozszerzyć na resztę dorobku brytyjskiej grupy. 27 lat minęło od wcześniejszego albumu „A Momentary Lapse of Reason”, moim zdaniem ostatniego, który pokazywał realne ambicje, chęć rywalizacji ze skłóconym z resztą grupy eks-liderem Rogerem Watersem. I pierwszego, który sam odbierałem „na bieżąco”. Wtedy bohaterem polskich skoków narciarskich był Piotr Fijas, w Wielkiej Brytanii rządziła Margaret Thatcher, a Oscara dostał film „Pluton”. Z kolei od ostatniej naprawdę znaczącej i nagranej w pełnym, czteroosobowym składzie płyty Pink Floyd, „The Wall”, minęło lat 35. Gdy wychodziła, Jan Paweł II odbył właśnie pierwszą pielgrzymkę do Polski, wykonano u nas ostatnią karę śmierci, a do kin weszła pierwsza (!) część „Mad Maxa”.

pf_endless

W wypadku „The Endless River” mamy więc do czynienia z wydarzeniem – w trochę innym znaczeniu niż zwykle – epokowym. Czyli przydarzającym się raz na epokę. Żyjący członkowie PF – David Gilmour i Nick Mason – postanowili, jak to bywało już w tradycji grupy („Wish You Were Here”) uhonorować albumem pamięć zmarłego (czy po prostu byłego) członka, Richarda Wrighta. Ekshumowali więc zawartość wielomiesięcznych sesji albumu „The Divison Bell” i postanowili niewykorzystane elementy ułożyć w jedną w miarę spójną całość, powodując tym samym, że Wright doczekał się pośmiertnego występu. Nie mogli poprosić o projekt okładki Storma Thorgersona (umarł rok temu), zamówili więc okładkę u jego partnera z firmy Hipgnosis Aubreya Powella, który z kolei wykorzystał dość kiczowaty projekt Ahmeda Emada Eldina, fana Pink Floyd, który urodził się w roku 1995, będzie to więc pierwsza jego płyta Pink Floyd za życia i w dodatku od razu płyta wykorzystująca jego okładkę.

To właściwie prawie wszystko, co trzeba wiedzieć o stronie technicznej. O jednej istotnej sprawie wspomnę nieco dalej. Teraz słówko o repertuarze tej prawdopodobnie pożegnalnej i z całą pewnością nowej najsłabszej płycie z repertuarem Pink Floyd. Nazywanej przez Masona albumem ambient, co dowodzi tego, że pojęcie „ambientu” – spopularyzowane ledwie kilka albumów PF temu – pozostaje dla dwóch żyjących Floydów czymś nowym i niezrozumiałym. Głównym związkiem z ambientem pozostaje fakt, że Phil Manzanera, jeden z producentów albumu, grał kiedyś z Brianem Eno w jednym zespole. 18 utworów na „TER” to w większości krótkie utwory instrumentalne, na końcu jedna słaba piosenka „Louder Than Words”, po drodze jeszcze odprysk „Keep Talking” w postaci „Talkin’ Hawkin'” z dalszą częścią nagrania syntezatora mowy Stephena Hawkinga. Nie są to jednak utwory o charakterze ambientowym, ale miniatury poprowadzone z reguły partiami gitarowymi Gilmoura, którego późny styl bywa cukierkowy i często dość nieznośny choćby w porównaniu z pomysłami, które miał jeszcze na etapie „Sorrow”. To bardziej solówki niż zbudowane, przemyślane melodie. Towarzyszy im mocna gra Masona z charakterystycznym rodzajem przejść na tom-tomach, jakie pamiętamy jeszcze z koncertu w Pompejach i wcześniej – bodaj jedyna niezmienna część brzmienia Pink Floyd. Barwy klawiszowe Wrighta zdecydowanie przypominają to, z czym mieliśmy do czynienia w końcu lat 70., by nie powiedzieć: to, co było na „The Division Bell”, bo to skojarzenie dość banalne. Słowem: organy Hammonda plus klawiatura Kurzweila (plus jeszcze fortepianowy utwór „Anisina”, który byłby oryginalny, gdyby nie wieńczyło go kolejne solo Gilmoura). Ta płyta jest – to słychać w każdym momencie – odrzutem z sesji „TDB”.

Jednocześnie jest jednak „The Endless River” rodzajem – jak to sobie pozwoliłem ująć – katalogu linków do starego dorobku grupy. Przynosi głównie szereg introdukcji, rzadko jednak wieńczonych jakimś groove’em, jak to wcześniej bywało. Zawiera też drobne odniesienia do „Shine On You Crazy Diamond” z płyty „Wish You Were Here”, współkomponowanej już przez stopniowo nabierającego na znaczeniu Gilmoura i wyznaczającej później – pompatyczny inaczej – kierunek albumów bez Watersa. Ba, nawet odniesień do albumu „The Wall” z nieśmiertelnym chwytem z przytłumioną i zdelayowaną gitarą a la „Another Brick in the Wall” z abecadła dzisiejszego gitarzysty („Allons-y”). Początek płyty (notabene bardzo słaby na poziomie kompozycji „Things Left Unsaid”) i końcówka („Louder Than Words”) to o tyle ciekawa klamra pod względem brzmień gitarowych, że Gilmour przypomina tu rzeczywistego prekursora ambientu i kolegę z prog-sceny ze starych czasów, czyli Steve’a Hillage’a. Tego ostatniego warto by było zresztą posłuchać jeszcze raz, poszukując jakiegoś wpływu na brzmienie Floydów.

Całe to poszukiwanie odniesień zarówno w twórczości Floydów, jak i innych zespołów sceny psychodelicznej (kto dziś pamięta, że na niej zaczynali!) i progresywnej, zabawi z pewnością zagorzałych fanów. Oni też pójdą do sklepu po fizyczne wydawnictwo. Bo tu się zamyka sprawa nowej płyty Floydów.

Otóż „The Endless River” wychodzi od razu w czterech dość audiofilskich z natury formatach (elegancko wydane CD, podwójny LP w wersji gatefold, CD z DVD z dźwiękiem 24 bit, no i CD z Blu-Rayem z dźwiękiem 96/24 i innymi bajerami). I słuchacze z różnych pokoleń będą to sobie kupować na Gwiazdkę nie tylko w ramach „doświadczenia z Pink Floyd”, ale doświadczenia z formatami fizycznymi w ogóle. Floydzi od początku postawili na coś zupełnie innego niż U2. Jako stara marka wiedzą, że są w stanie wyciągnąć z rynku to, co jeszcze ten jest w stanie przyjąć, jeśli chodzi o muzykę na płytach. O – jakkolwiek kiczowatą wizualnie – muzykę z okładką i książeczką, z imponującym dźwiękiem (choć do masteringu albumu miałbym zastrzeżenia – tyle że z ich sformułowaniem czekam na okazję, by sobie tego posłuchać na własnych głośnikach). Pozwoli to odhaczyć nie tylko wydarzenie pt. „nowa płyta Pink Floyd”, ale również doświadczenie „obcowałem z fizycznym nośnikiem” w ogóle. I tu już znacznie trudniej stwierdzić, czy rzecz będzie miała zły, czy może przeciwnie – bardzo pozytywny wpływ na rynek w ogóle. W ten oto sposób staroświeccy Floydzi, kompletnie anachroniczni w świecie po 20 latach nieobecności i najgorsi w historii, mogą mieć w sobie jednak, paradoksalnie, coś atrakcyjnego.

PINK FLOYD „The Endless River”
Parlophone 2014