Lider w trio, w duecie i solo

Dostawiłem nowy kolor do kolekcji. Dziesiąty i tym razem granatowy (obok błękit, ale ten przykład się przyda). Płyta wprawdzie numer 12, ale po drodze była potrójna („1-3”) i okolicznościowa „setka”, której nie mam. Każda taka sama – jednolity kolor w białej ramce i kolejne numery zamiast tytułów utworów. Skrajny minimalizm i skrajna konsekwencja od 17 lat – tak wygląda twórczość Supersilent. Jeśli nałożymy na to podziałkę czasową, zobaczymy, że tacy Zeppelini (ten przykład też się jeszcze przyda) działali lat 12, a Metallica przez 17 lat przeszła ze statusu nowej fali najbardziej agresywnego gatunku metalu do statusu dinozaurów nagrywających stare hity z orkiestrą. W eksperymentalnej elektronice czas płynie wolniej. Tylko czy w ogóle płynie?

Zacząłem swoją „przygodę” z Supersilent koło roku 2001 i płyty „5”. Kolega, który interesował się jednocześnie metalem i elektroniką, a dronów słuchał zanim którykolwiek dziennikarz muzyczny w tym kraju używał tego słowa, podrzucił mi nagrany cd-r. Niedługo później przyniósł też „szóstkę”, która – jak powszechnie wiadomo – była albumem najgłośniejszym i chyba najlepiej ocenianym. A potem zbierałem kolory, starając się bezskutecznie trafić na drugą taką. Formuła, którą sobie zespół wybrał: freejazzowego tria, do którego dołączył elektronik zafascynowany noise’em i dubem, po czym uznali, że nie chcą rozmawiać o muzyce, ani niczego uzgadniać, tylko grać, gwarancji nie daje. Fascynujące przez lata było więc odkrywanie tego, że wow, przez minutę czy dwie znów udało im się TO zrobić. Chociaż pod tym względem zawsze lepiej się To oglądało na żywo – taka sytuacja dawała 100% tej niepewności i zaskoczenia.

Stopniowo jednak wszyscy muzycy zaczęli się zajmować generowaniem dźwięków elektronicznych, na koniec odszedł perkusista Jarle Vespestad i norweski zespół stał się triem z rzadka sięgający po jakieś akustyczne źródło dźwięku (Henriksen wciąż używa trąbki, czasem instrumentów perkusyjnych), przestali być fascynującą hybrydą i na „12” (Rune Grammofon, 6/10) słyszymy ciągle ciekawą – momentami – muzykę, co do której punktu wyjścia mam jednak coraz większe wątpliwości. Bo czy do generowania tego rodzaju muzycznych tekstur potrzebne jest trio? W warunkach scenicznych – być może. W płytowych (pomijam etos grania zawsze na żywo) – umiarkowanie, zważywszy na to, ile jest w tej chwili ciekawszych brzmieniowo albumów. Zmieniły się totalnie warunki pracy dla elektronicznego improwizatora, który dziś może kontrolować więcej, konkurencja w branży też wydaje się motywująca, o czym można się przekonać choćby na trwającym Unsoundzie (i do tego jeszcze wrócę).

Dużo lepszą propozycją od „12” jest duetowa płyta Minibus Pimps, czyli Helge Stena i Johna Paula Jonesa z Led Zeppelin (grywa od paru lat także z Supersilent – ostatnio we Wrocławiu, moim zdaniem szukał po prostu zespołu z równą konsekwencją unikającego nadawania tytułów płytom; Zeppelini, podobnie jak Peter Gabriel, wytrzymali do czwórki). Z całą pewnością nie jest to efekt zatrudnienia jednego z najlepszych brytyjskich basistów lat 60. Raczej efekt wykorzystania środowiska komputerowego Kyma, w którym to Jones (wykorzystywał je na nieco dziwacznej solowej płycie „Zooma”) był – jak się zdaje z chronologii – muzykiem bardziej doświadczonym. Jak na dawnych płytach Supersilent mamy tu przetwarzanie brzmień różnych instrumentów do stanu, gdy przestaną być identyfikowalne, mamy jednak szersze plany dźwiękowe, momentami bardziej hałaśliwe niż na ostatnich albumach podstawowego składu Stena. Album zatytułowany „Cloud to Ground” (SusannaSonata, 7/10) też nie jest może powalający, ale ma o wiele więcej wdzięku wynikającego choćby z niego bardziej oryginalnej charakterystyki brzmieniowej.

Helge Stena, który dziś wystąpi na festiwalu Unsound w Krakowie, niektórzy kojarzą pewnie także z pracy przy projekcie remikserskim związanym z dorobkiem Arne Nordheima (realizowanym wspólnie z Biosphere). I właśnie efekt podobnej pracy – tyle że nad dorobkiem Bohdana Mazurka i Tomasza Sikorskiego ze Studia Eksperymentalnego Polskiego Radia – ukazał się właśnie w Polsce: „Monochromes” (Bołt, 8/10). Sten – tym razem pod nazwiskiem, a nie jako Deathprod – wykorzystuje tu długie strumienie elektronicznych dronów na krótkim pogłosie, naśladujących momentami dźwięki organowe, a przez większość czasu kojarzących się po prostu z dusznym soundtrackiem jakiegoś kina SF nowej fali. Efekt nie jest gorszy niż w przypadku Nordheima. Szczególnie delikatny język dźwiękowy mojego ulubionego Mazurka (którego „Pennsylvania Dream” wykorzystywał – jak sądzę – w znakomitych „Quad 3” i „Quad 4”) świetnie się w tej wersji broni. Sten poszerzył część oryginalnych tekstur, dodał im ostrości i wyrazistości. Zestaw uzupełnia 22-minutowy utwór „Solitude of Sounds” Sikorskiego, a całość pozostawia w tyle pomysły z obu wcześniej opisywanych albumów i sygnalizuje całą serię nowości w katalogu Bołta. Wolę błękit niż granat.

Dziś w krakowskim Kinie Kijów Deathprod zagra jednak coś zupełnie innego – powróci do początków, do pierwszej płyty ze sławetnego czarnego boksu sprzed dziesięciu lat, która zawiera cykl nagrań „Treetop Drive” i – nagrana w roku 1994 – była w ewidentny sposób źródłem nie tylko późniejszych eksperymentów grupy Supersilent, ale całej imponującej karty, jaką Norweg zapisał w ogóle – i jako autor, i jako producent, i wreszcie jako wirus dźwiękowy. A w zasadzie – po prostu jako lider.