Zapach gazety

Trzymam te sto stron zadrukowanej „kredy” i pierwsza rzecz, którą czuję, to sympatyczny smród druku. Dawno już przestał mi się kojarzyć z muzyką, mimo obecności paru ostatnich tytułów na rynku. No bo kiedy ostatnio miał PREMIERĘ jakiś magazyn muzyczny na papierze? W dodatku druk na grubym papierze kredowym pachnie inaczej, więc najpierw pierwszy numer wydanego za kasę ze społecznej zbiórki „M/I” po prostu wywąchałem, ważąc go w rękach. Później zajrzałem do środka.

OKLADKA-724x1024Autorzy okazali się znajomi. To dość pokaźne, a przede wszystkim szerokie, jeśli chodzi o kompetencje, grono dziennikarzy pisujących o różnych odmianach muzyki alternatywnej i awangardy, od tych znanych z dawnych papierowych tytułów (Rafał Księżyk, Marcin Flint), po tych aktywnych teraz bardzo w Internecie (większość) – w stopce naliczyłem 36 współpracowników. Za korektę odpowiada ważny artysta sceny elektronicznej, za grafikę – wschodząca gwiazda tejże. Naczelna była moim zdaniem przynajmniej do pewnego stopnia inspiracją dla alegorycznej postaci okładkowej (ta wizualnie przynosi rysunek Sebastiana Skrobola), a wydawcą jest… wydawca, bo pismo, tak jak jego poprzednia inkarnacja jest związane właśnie z wydawnictwem płytowym Monotype. Sam starałem się wspierać powstanie projektu, ale do numeru nic nie napisałem, więc jako czytelnik mogę teraz sobie pozwolić na kilka słów komentarza.

Mam oczywiście pewne podejrzenia, że autorzy „M/I” z góry postanowili zdusić we mnie resztki obiektywizmu, publikując w startowym numerze felieton (Piotra Weltrowskiego, zresztą od strony formy jedno z lepszych miejsc w gazecie) o grupie Magma, która – jak być może wiedzieli – należy do świata moich słabości. Zacząłem więc na stronie 62. Potem rzut oka na końcowy felieton o Brazylii Jakuba Knery – koncept wychodzenia poza muzykę bardzo fajny, choć echa mundialu ucichły, co – w połączeniu z reklamą ze strony 50 – podpowiada, że numer powstawał znacznie dłużej niż miesiąc.

Właśnie – reklamy. Zdążyłem już zapomnieć (czasem przypomina mi o tym „The Wire”), że w tego rodzaju branżowej prasie reklamy to duża wartość. Ta minimalistyczna na stronie 35 przypomina mi o tym, że będzie coś ze strony Noona – już w listopadzie. Reklamuje się w „M/I” duża część wytwórni i sklepów, a przy tym pismo stać na uwagi krytyczne. To krzepi. Kibicowałem więc Sebastianowi Rerakowi podszczypującemu Scotta Walkera (mimo że sam jeszcze nie znam tego wydawnictwa), z zaciekawieniem czytałem tekst Filipa Szałaska o „Doskonale zwyczajnej rzeczywistości” Michała Libery. To z pewnością dobry początek dyskusji o tym, jak się powinno pisać o poważnych zjawiskach muzycznej awangardy. Czy wpuszczać do tego emocje, czy je minimalizować. I uważam, że w kolejnym numerze powinna się pokazać replika. Po to są papierowe gazety ściągające uwagę większej części środowiska – żeby takie spory toczyć. Nie bardzo rozumiem tylko sens podwójnej recenzji płyty Lee Gamble, bo oba punkty widzenia, choć ciekawie wyłuszczone, nie są wcale tak znowu biegunowo odmienne. No ale może to po prostu sposób, żeby zwrócić uwagę na wagę wydawnictwa?

Z dużych tekstów układa się w „M/I” w dość naturalny sposób rodzaj bloku o field recordingu, sztuce utrwalania, przechodzącego w blok o sztuce odnajdywania i ocalania nagrań (Canary Records, ATFA, Sahel Records). I bardzo dobrze. Ja bym jednak tego nie ukrywał, tylko formalnie wybił jako temat przewodni, jednocześnie wyraźniej hierarchizując treści – od największych do najmniejszych. Bo kolejna cecha gazety papierowej, która – dzięki selekcji, przemyśleniom redakcji i wewnętrznej dyskusji – przebija to, co się dzieje na blogach i w serwisach internetowych, to wyraźne narzucanie tej hierarchii wydarzeń i tematów. Nie wychodzi to w tym premierowym numerze źle, ale mogłoby być jeszcze śmielsze. Jest kilka tekstów mocniej doilustrowanych i dłuższych, tak jak to jest z ważnym otwierającym magazyn artykułem „Przywiezione z terenu”, wywiadem z Hauschką, czy materiałem o Canary Records, ale szukałem jeszcze klucza, formuły, może po prostu jakiejś siatki działów/pól zagadnień, do których by się te teksty w dużej gazecie dało przypisać. Słowem: potrzebuję jeszcze większego porządku i być może także przeplatania form bardzo długich z bardzo krótkimi. Żeby to sformułować prościej: postuluję mniej materiałów dwukolumnowych (średnich) i konsekwentne przeplatanie dużych bloków tekstu takimi formami jak listingi płyt Bucka czy Etamskiego/Jankowiaka – ale tu okładki by się przydały. Skoro już jest ta kreda i zdjęcia wychodzą, to za wszelką cenę trzymałbym się ich jako atrakcji. Do tekstu Mirta aż się prosi zestaw zdjęć omawianych sprzętów. W drugim numerze pewnie potrzebny też będzie znany z nazwiska bohater na okładkę, bo czy da się dłużej uciekać w abstrakcję rysunkową? Tu już zresztą są kandydaci, i to bardzo dobrze balansujący rozpoznawalność i niszowość: Kristen (wywiad z Michałem Bielą, na który rzuciłem się natychmiast po lekturze krótszych form, dla mnie jedno z ciekawszych miejsc w gazecie), może również Hauschka.

Łatwo wyjść z taką listą pobożnych życzeń, jeśli się nie pracowało nad numerem samemu, wiem. Ale z drugiej strony: lubić nowe pismo to dbać o nie, a potrzebujemy gazet na papierze i zależy mi w szczególności na tej. Jest ładna, dość ambitna i niegłupia, całkiem nieźle się składa w całość jak na dzieło tak licznej grupy autorów, musi jednak zadbać o strukturę i nawigację, żebym się w niej nie gubił, no i służyć jako platforma różnym stronom, skoro już powstała wokół zjawiska bardzo różnorodnego, a przy tym dobrze dogadującego się grona niezależnych wydawców. Przede wszystkim – gratulacje, że udało się to zrobić. Tych sto stron to więcej tekstów i tematów, niż się na początku wydaje. To kwartalnik (hm, nie miesięcznik) bardzo gęsty, który najprawdopodobniej wystarczy mi na cały miesiąc. Więcej informacji o piśmie (ja dopiero nadgryzłem temat) znajdziecie tutaj.

Z opisaniem niektórych płyt też czasem noszę się cały miesiąc. Tak było na przykład z albumem DER FATHER, supergrupy, którą tworzą Joanna Halszka Sokołowska (tym razem nie tylko wokalistka, ale też gitarzystka wnosząca bardzo surowy, nowofalowy styl gry na tym instrumencie), Daniel Pigoński (klawisze) i Jerzy Rogiewicz (perkusja). Media jakoś niezbyt tłumnie rzuciły się na debiut tej formacji zatytułowany „Wake Up”. Pisał o nim na pewno Jacek Świąder w „Wyborczej”, podrzucając zresztą tropy, które i mnie przyszły do głowy – estetyka Pictorial Candi, dla mnie nawet bardziej rejony Paristetris, przynajmniej jeśli chodzi o ekspresję wokalną. Sokołowska też nie boi się wchodzenia w wysokie rejestry, ale po swojemu rozkłada tu emocje, bardzo precyzyjnie je kontrolując, w takim „Hej Hej” od szeptu do krzyku przechodzącego w syntetyczny (a właściwie sprowadzony do strumienia bitów) świdrujący wrzask.

Jest w tym albumie coś, co mi się podoba niebywale i co charakteryzuje wiele nagrań z warszawskiej sceny, ale rzadko występuje w takim stężeniu – kompletny brak strachu. Te zimnofalowe stylizacje, do których jak ulał pasują przesterowane, niemal newbeatowe syntezatory „Stronger Fit”, pot siermięgi rockowej, gimnastyka przechodzenia z ciszy w hałas. Te nieartykułowane wokale Sokołowskiej w „Wake Up 2”. Są tutaj momenty, które łatwo wręcz odrzucić przy pierwszym słuchaniu, wychodzą poza szablon. Strzępki trywialnych rockowych patentów tak bardzo gryzą się z ekstrawagancjami wokaliz i rozwiązań brzmieniowych. Wyrafinowanie blisko sąsiaduje z prymitywizmem. I jeśli wydaje nam się, że emocjonalnie rzecz osiągnęła już stan plateau, z pewnością za chwilę ten pułap wyśrubuje. Zapewniam też odbiorców tej płyty, że przy tym wszystkim jest to zestaw bardzo nieprzypadkowy i poukładany. I że po paru tygodniach, a może nawet już po paru dniach obcowania z nim wątpliwości znikną. Kibicuję od jakiegoś czasu Danielowi Pigońskiemu jako autorowi pomysłów oryginalnych i wymykających się klasyfikacji (płyta Elektrolota broni się do dziś), tutaj znalazł sobie dobre towarzystwo i nagrał znakomity album. Efekt tego jest taki, że wśród licznych płyt, których opisywanie ostatnio z różnych powodów odkładałem, to spóźnienie wzbudzało mój największy wstyd. Niech więc to będzie mój blogowy załącznik do jesiennego „M/I”. Tym bardziej, że sytuacja związana z wąchaniem papierowej gazety to dziś rzecz na pograniczu perwersji, a bohater okładki Der Father uchwycony został w pozie dość podobnej, no i sama płyta warszawskiego tria ma momentami taki właśnie charakter.

A teraz – na FreeForm.

der_fatherDER FATHER „Wake Up”
Lado ABC 2014
Trzeba posłuchać: niejeden raz. Ale do „Der Mother” i „Brother” (mam tu, jako brat, z czym się utożsamiać – i nie chodzi o cytat z Elvisa) będę wracał często.