10 książek, które zmieniły moje życie

Zostałem nominowany. Choć tak naprawdę w sposób nie końca zgodny z szablonem łańcuszka i do czegoś innego (trochę tak jak ta 22-latka w „Faktoidzie”). Ale nominujący, spojrzawszy na mój wiek, stopień nieogarniania rzeczywistości i tendencję do wpadania w zwarcia z fanami różnych zespołów, odpuścili mi chwilowo wymienianie „10 płyt, które cośtam” i pozwolili na wymienienie „10 książek, które… itd.”. A to dla mnie dużo łatwiejsza sprawa, bo czuję się słabszy w tej dziedzinie, więc łatwiej mi po kilkunastu minutach zastanowienia opublikować listę 10 książek, bez trwogi, że na pewno czegoś na niej brakuje i że na pewno nie jest to dokładna lista moich ULUBIONYCH książek. Bo to tylko te, które coś ZMIENIŁY. Dla utrudnienia (i sprawienia, żeby było bardziej spontanicznie) nie zaglądałem przy wyborze do biblioteczki. A tomy wyliczam w kolejności poznawania (mniej więcej), podając w nawiasach datę publikacji. Aha, i jeśli kogoś to zainteresuje – nawet z tej dziesiątki przeczytałem tylko dziewięć.

Jan Brzechwa „Brzechwa dzieciom” (lata 50.)
Nie potrafię podać dokładnej daty pierwszego wydania bez zaglądania do biblioteczki, ale książka trafiła w moje ręce na przełomie lat 70. i 80. I była pierwszą pozycją, którą samodzielnie czytałem (pierwszy wiersz w ogóle: „Grzyby”). Do tej pory będę bronił z uporem maniaka tezy, że jedyny polski literat, który jest w stanie zagrozić pozycji Brzechwy to Julian Tuwim. Choć przy naszej krótkiej narodowej ławce Mickiewicz miałby szanse załapać się do dziesiątki. Jednemu więc w pamięci dzięcielina pała, a ja mam twarde rymy i rytmy Brzechwy we krwi.

Juliusz Verne „Łowcy meteorów (1908)
Stałem pod witryną księgarni i mama zaproponowała, że może mi kupić jakąś książkę (praktycznie wszystkie kosztowały wtedy 20 zł). To był pierwszy taki wybór w życiu, a paleta była ograniczona – przyjechały dwie nowości dla dzieci i młodzieży: „Wyspa skarbów” Stevensona i „Łowcy meteorów” Verne’a. Obstawiłem drugą i do dziś nie zdołałem przeczytać – choć w tym czasie kilka książek tego autora przerobiłem, ta jednak wydaje mi się przegadana, nieatrakcyjna i pozostałym przy całkiem ciekawych obrazkach ze statkami. Na tamtym etapie przed wystawą liczyłem chyba na coś bliższego Szklarskiemu. Czy to zmieniło moje życie? Zapewne tak, bo każdy taki wybór coś zmienia. Przede wszystkim jednak była to moja pierwsza nieprzeczytana książka – co do dziś uświadamia mi, że takich jest większość.

Henryk Jerzy Chmielewski „Tytus, Romek i A’Tomek. Księga XVI” (1981)
Komiks, a jednak książeczka. A z tytułu nawet księga. Śledziłem na bieżąco, gdy wychodziła w odcinkach w „Świecie Młodych” i ewidentnie zmieniła moje życie bardziej niż inne komiksy, bo czytana na etapie pierwszej klasy podstawówki podsunęła pomysł zostania dziennikarzem (jak Tytus w tej części). Dziś wiem, że to była błędna metoda uczłowieczania. Zresztą techniczne informacje na temat pracy w redakcji w większości okazały się też nieaktualne, z wyjątkiem może sposobu wynajdywania historii wyssanych z palca oraz prób postawienia się na nogi supernapojem („Co to za kawa?? To zwykła lura!!!” – odpowiedzią był napój na bazie m.in. dezodorantu „Brutal”). Ale Tytusem się mówi, teksty zostają w pamięci, zjawisko generacyjne.

J.R.R. Tolkien „Władca Pierścieni” (1954-55)
Wiem, nuda i oczywistość na takiej liście, ale nie po to tyle czasu spędziłem, walcząc o dobre relacje z bibliotekarkami (żeby mnie zapisały do kolejki społecznej po tę powieść – było duże ryzyko, że zacznę od części drugiej, bo pierwsza była ciągle w ruchu), tyle energii wygospodarowałem, żeby udowodnić kolegom w szkole, że to największa książka na ziemi, żeby teraz jej nie wymienić. Wahałem się wprawdzie między Tolkienem a Biblią (zwykle zresztą na szczytach najważniejszych książek wszech czasów spotykają się w czołówce), ale Biblii nigdy mi się nie udało przeczytać w całości, stylistycznie się rozłazi, wizja świata jest mniej spójna, no i mniej wiarygodna, jeśli spojrzeć na to chłodnym okiem, w oderwaniu oczywiście od problemu, w co kto wierzy, bo tę kwestię nieliteracką zostawiam na boku. Poza tym na Biblię nigdy nie trzeba się było zapisywać w kolejce, zwykle dawali w gratisie – jak ostatni album U2.

Albert Camus „Obcy” (1942)
Cios w splot. Najlepsza lektura szkolna ever i wyrazy współczucia dla dzisiejszej młodzieży, jeśli im to z lektury zdjęli. Najlepsza książka w stosunku zagęszczenia sensów, mocy odkryć emocjonalnych i ładunku intelektualnego do długości, co też cenię. No ale może przeżyłem mocniej, mając za ścieżkę dźwiękową „Killing an Arab” grupy The Cure. Tak przy okazji: czy zagęszczenie odkryć literackich z lat 40. i 50. na mojej liście nie świadczy aby o tym, że literatura była wówczas muzyką, w sensie lepszego zaspokajania pewnych potrzeb identyfikacji pokoleniowej? To pewnie temat na dłuższą rozprawkę.

Philip K. Dick „Ubik” (1969)
Powieść, która mnie zafascynowała i utwierdziła w przekonaniu, że będę czytał fantastykę do końca swych dni, co skończyło się na tym, że czytałem fantastykę mniej więcej dopóki były jakieś nowe książki Dicka. Niestety, mało było równie dobrych autorów. Dowiedziałem się, że Dick to Dostojewski fantastyki, ale ten oryginalny Dostojewski po Dicku już mną nie wstrząsnął. Pierwszego projektowanego zina nazwałem Ubik, kiedy myślałem nagrywaniu muzyki, chciałem to robić pod hasłem Ubik. To zresztą bardzo w duchu książki, jeśli pamiętacie.

Alfred Bester „Gwiazdy moje przeznaczenie” (1956)
Dla kogoś, kto pochłaniał w wieku formowania literackiego gustu literaturę SF – a tego już nie uda mi się ukryć – ważne było odnalezienie w tym kręgu rzeczy istotnych literacko w ogóle. I tak na przykład sceny seksu wyłapywałem na kartach powieści Frederika Pohla (bodaj „Gateway”) albo opowiadania Johna Varleya („Naciśnij Enter” z „podróżą przez mleczną dolinę”) – z perspektywy czasu dość dziadowskie były te „momenty”, ale jak na literaturę dostępną dla nastolatków przynajmniej bardzo instruktywne. Podobnie było z wątkami romansowymi i czymś, co do tej pory wzrusza mnie najbardziej, czyli zderzeniem drobnego człowieka z eonami przestrzeni i czasu. Pewnie gdy znowu chwycę za egzemplarz „Gwiazd…” (podobnie miałem z „Syrenami z Tytana” Vonneguta – o którym dalej), epopei SF na wzór „Hrabiego Monte Christo”, to znowu wyleję kubły łez. Dlatego profilaktycznie nie chwytam. Ale ostatnio słuchałem Stereolab i przypomniałem sobie, że jeden z moich ulubionych zespołów też lubił Bestera.

Kurt Vonnegut jr. „Kocia Kołyska” (1963)
Mój ukochany stylista, którego przez lata próbowałem mniej lub bardziej udolnie naśladować w różnych momentach. Pracowicie, zgodnie z zasadą Bokononizmu: Hej, rób! Rób, bracie, rób!! Co? To, co trzeba, rób bracie, i kwita. Hej, rób! Rób, aż po grób! Rób, bracie, rób, aż wyciągniesz kopyta!. Największe zagęszczenie sentencji do wyrycia sobie na grobie znajdziecie u Vonneguta. Fabuła staje się w jego książkach mniej ważna, w „Kociej…” ważniejsza jest właśnie np. filozofia, a nawet religia Bokononizmu. No i stosunek Vonneguta do ludzkości – dość zdystansowany, co lubiłem też np. u Stanisława Lema. Poza tym Vonnegut był jednym z pisarzy, których czytałem, idąc tropem tłumacza – Lech Jęczmyk przełożył go genialnie.

Boris Vian „Piana złudzeń” (1947)
Vian był dla mnie idealnym obiektem kultu: trochę późny surrealista, a trochę egzystencjalista, trochę jazzman, trochę piosenkarz i autor piosenek, trochę fanatyk SF, trochę patafizyk, trochę Francuz, a trochę pasjonat Stanów, trochę obrazoburca, a trochę romantyk. Z taką też rozpiętością tonacji literackich – od podpisanego pseudonimem sensacyjnego i taniego „Napluję na wasze groby”, po właśnie „Pianę złudzeń”, najpiękniejszą opowieść o miłości, jaką czytałem. Chociaż pojawiający się tu pomysł pianina do komponowania koktajlów alkoholowych zwędził ewidentnie Henry’emu Kuttnerowi, autorowi przezabawnych (tak dla odmiany, choć i Vian potrafił pisać bardzo zabawnie) opowieści o wynalazcy Gallegherze, twórcy organów alkoholowych, który z kolei wymyślał coś po pijaku, a potem nie wiedział, jak ani co wymyślił. Też niezłe, może nawet załapałoby się – nomen omen – do setki.

Art Spiegelman „Maus” (1991)
Zanim jeszcze ta holokaustowa powieść graficzna ukazała się po polsku, zdążyłem wziąć udział w redakcyjnej dyskusji (nieodżałowany „Ex Libris”), w której postulowałem konieczność publikacji polskiego przekładu (były nawet wśród wydawców duże wątpliwości – z powodu sposobu alegorycznego przedstawienia w tej książce Polaków). Po dyskusji zaprosili mnie do pisania, co było moim pierwszym profesjonalnym zajęciem i pierwszymi pieniędzmi (od razu przekaz na 170 zł) zarobionymi w dziennikarstwie. Więc jest to w tym zestawie rzecz obowiązkowa – w końcu dlatego w ogóle piszę te słowa.

Na końcu powinienem podobno kogoś nominować. Nominuję więc Mariusza Hermę, autora Ziemi Niczyjej.