Piję muzykę i słucham wina

Używki i muzyka to związek pociągający, ale niebezpieczny. Nawet te dozwolone prawem używki. Trawka ma policję, a wyroby alkoholowe – PARPĘ z siedzibą jakieś 200 m od redakcji „Polityki”. A PARPA dba o to, by prasa nie zdemoralizowała młodzieży opowieściami o tym, że alkohol dobrze się kojarzy. Zresztą w Polsce nie grozi nam w kontekście wina i muzyki – a o tym chcę napisać – wielki problem z pozytywnym kontekstem. Wino w muzyce kojarzy się słabo, tanio, albo przynajmniej szczeniacko i siermiężnie. Z „Chodź tu miła, będziesz ze mną wino piła” Piersi, w najlepszym razie z „Otwieram wino ze swoją dziewczyną” Sidneya Polaka. No i może jeszcze z cyklem koncertów oraz kompilacją modnego w swoim czasie warszawskiego klubu, których sponsorem był producent okropnych win ze zlewek, sprzedawanych do dziś masowo pod włoską nazwą w sklepie na każdym rogu. Wino kojarzy się też ze stereotypowym audiofilem, który założył już na nogi stereotypowe kapcie, zapakował do odtwarzacza złote, japońskie wydanie „Brothers In Arms”, a teraz słucha, wyłapując obraz stereo, wpatrując się samotnie w paprotkę i grzejąc w rękach kieliszek. Dlatego dziś przed płytą polecam lekturę książki Michała Bardela „Zbrodnia i wina”, która właśnie wyszła. I w ogóle – całkiem wyszła.

Najpierw zaznaczę tylko, że nie znam autora, żeby nie było, że zmieniam tematykę bloga w celu polepszenia nastroju jakiemuś znajomemu. Nie śledziłem nawet jego winnych felietonów pisanych w prasie, choć z Bońkowskim i Bieńczykiem jestem w miarę na bieżąco. Bardel dołącza teraz jako trzecie „B”, złapał mnie tu na cykl kryminalnych opowieści o winnicach całego świata, od których w książce każdorazowo wychodzi do bardziej praktycznych informacji – przede wszystkim ze starych winiarskich krajów, gdzie czasami bywam i skąd regularnie zamiast pamiątek zabieram kartony okazyjnie kupionych w lokalnych winnicach butelek. Czasem nawet myślę, że dziś zastępują mi masowo przywożone niegdyś płyty – bo teraz nowości muzyczne sprowadzić albo kupić w Polsce znacznie łatwiej, więc nie trzeba wieźć do domu oddzielnej torby z muzycznym towarem. I zostaje wino, w tym różne lokalne, nierzadko świetne butelki, które przenigdy do nas nie trafią.

Nie mam też zamiaru sprowadzać na złą stronę młodzieży i szerzyć alkoholizmu, więc pamiętajcie, że alkohol spożywany w dużych ilościach i tak dalej. Już widzę oczami wyobraźni, jak wspomniana PARPA zatrzymuje nakład gazety, w której poeta Baudelaire chce opublikować kolejny wiersz o winie. Bo Francuz ten, jak powszechnie wiadomo, w promocji wina nie znał granic:

Żonie twojej rozjarzę spojrzenie – to wiem,
Synkowi wrócę siłę, która w nim zanika,
I dla tego cherlaka będę w życiu tem,
Czym oliwa dla jędrnych mięśni zapaśnika.

Poza tym, że traktował je jako lekarstwo dla całej rodziny (powyższy fragment pochodzi z wiersza „Dusza wina”), to jeszcze w „Sztucznych rajach”, gdzie zestawia trzy rodzaje używek (wino, haszysz i opium), ogłasza w praktyce wino zwycięzcą, jako substancję dającą haj tyleż miły, co łatwy do skontrolowania. A ponieważ do tej książki czasem sięgają starzy hipisi, którym zdarza się mieć jednocześnie ciekawe upodobania muzyczne, pewnie dało im do myślenia, że z alkoholi to wino ma być najsilniejszym konkurentem doznań zmysłowych dla tej zakazanej na „h”. W każdym razie czytając dobrze zbalansowaną – między szlachetnością opisów smaków i aromatów a przyziemnością historii ludzkich – książkę Bardela, pomyślałem: dlaczego nie zastanowić się nad tym, jak picie wina i słuchanie muzyki połączyć w harmonii i równowadze, tak żeby nie było uchlewaniem się przy byle czym ani piciem byle sikacza do odsłuchu złotych kabli. Są już ludzie, którzy ten kierunek w polskiej blogosferze wytyczają (jest też muzyczno-winny felietonista Tomasz Prange-Barczyński w Radiu PiN, ale nie wiem, czy przetrwał ostatnią zmianę stylu w tej stacji), co mnie ośmiela, żeby importowanego we własnym bagażniku pinota wypić pod nową płytę Susanny & Jenny Hval.

Ale zanim do tego przejdę, muszę zwrócić uwagę, że pisze też Michał Bardel o dźwiękach wina. Rozmowach, uwagach na jego temat, toastach, westchnieniach i jękach otwieranych butelek, ba – nawet o wsłuchiwaniu się w bąbelki win musujących. Maniak totalny. I jakże pocieszające jest to, że ktoś tę dziedzinę tak dokładnie spenetrował, dochodząc na koniec do bardzo znajomych wniosków:

Można wymagać od eksperta motoryzacyjnego, by usiadł za kierownicą większości pojazdów wchodzących na rynek, można spodziewać się, że znawca koziego nabiału, podróżując po świecie, skosztuje kilkuset różnych kozich serów, ale potrzeba naprawę wielkiego szczęścia, by nie spudłować w loterii towarzyskiej pod tytułem „Znasz to wino?”. Większości z nas, zawodowo zajmujących się winem, uda się w naszym krótkim życiu skosztować zaledwie ułamka światowej produkcji. A i przy tym trzeba się będzie mocno natrudzić.

Przecież to coś, co wino i muzykę łączy jak mało które dwie dziedziny! Po pierwsze, również muzyki nie sposób poznać w całości i nie sposób nigdy poznać do końca. Po drugie, Bardel uświadomił mi, co tak bardzo cenię w winie – jest produktem nieskończenie różnorodnym. Odpornym na globalizację. Niepowtarzalnym, jak doświadczenie obcowania z muzyką, każdorazowo inne. Jak piosenka, jak melodia – pisana w milionach, często podobna, ale nieidentyczna. Nie poddało się nigdy standaryzacji, co powoduje pewnie, że jest tak słabo „wypromowane”. Pozostało niezależne z natury, a winnice są jak małe wytwórnie. Choć majorsi byliby w tych warunkach słabeuszami. Bo żaden koncern nie opatentował jeszcze standardowego smaku i sposobu produkcji, który by z niego uczynił monopolistę. Zresztą o tych prawidłowościach ekonomicznych też trochę Bardel pisze. A przy tym sprawnie posługuje się językiem, tak ważnym, jeśli chcemy w ogóle myśleć o dzieleniu się doświadczeniami z przeżywania czegokolwiek. Z muzyką jest identycznie. Zginie język? Zostanie tylko 8.9 albo pięć gwiazdek. Zostanie „beznadzieja” albo „super”.

Słuchałem więc ostatnio płyty „Meshes of Voice” norweskiego duetu Susanna & Jenny Hval, który przyjedzie zresztą w październiku na Unsound. Gdyby ją opisywać kategoriami winnymi, musiałbym powiedzieć, że jest dobrze zbalansowana: słodkie partie melodyczne zatapiają tu orzeźwiające, hałaśliwe sprzężenia jak w podrzucanym przeze mnie wczoraj na Twittera utworze „Black Lake”. Muzyka milusia, można by powiedzieć, ale nie do końca. Dobrze zbudowana. Pod ciekawą na poziomie dźwięku produkcją (autorstwa duetu, choć miks Helge Stena, prywatnie męża Susanny Wallumrød) pracuje ciągle maszyneria prostej, dość klasycznej struktury muzycznej, która mogłaby się znaleźć na płycie Kate Bush. W całości taka wieloplanowość może się kojarzyć z muzyką Bjork czy Laurie Anderson, ale są tu i momenty, gdy wyobrażam sobie popową odpowiedź na wokalne eksperymenty Mai Ratkje. Nie należy bowiem zapominać, że „Meshes…” to w dużej mierze album wokalny – mamy do czynienia z dwoma głosami, światami i estetykami, bardzo wyrazistymi osobno, ale spotykającymi się tu i łączącymi w całość dość harmonijnie. Jak – dajmy na to – kupaż syraha z viognier. O jednym i drugim szczepie u Bardela znajdziecie więcej.

Kolejne ważne pojęcie z winiarskiej terminologii to, o ile dobrze pamiętam, finisz. Czyli nie te pierwsze wrażenia (w wypadku „Meshes of Voice” bardzo mocne), ale to, co odkrywamy później na podstawie tego, co zostało gdzieś na języku. Na planie niektórych utworów mamy finisz zdumiewająco długi, potężny – weźmy trzyzwrotkowe „I Have Walked This Body” wybuchające pod koniec. Albo „I Have a Darkness”, które – połączone z delikatnym „That That Resembles Me” – wywraca nastrój poprzedniczki do góry nogami i idzie w stronę tytułowo mrocznej, a nawet demonicznej, obudowanej darkambientową ścianą dźwięku pieśni, która dudni w głowie jeszcze długo po ostatniej sekundzie nagrania. Nawet więc gdy zaczyna się jak u Bush, albo Joanny Newsom, kończy – jak u Tima Heckera, Deathproda albo i jakiegoś artysty z nurtu noise. Mam tylko wątpliwości, czy finisz w skali całej płyty jest wystarczająco mocny – 51 minut to długo, by wyprztykać się z emocji i pomysłów, mam więc chwilami, słuchając tej płyty, wrażenie, że można było inaczej poukładać materiał i zamknąć całość wcześniej. Innymi słowy – zamiast litra można było dać klasyczne 0,75. Tym bardziej, że te ostatnie minuty wydają się nieco zbyt banalne jak na złożony charakter tego, co było wcześniej. To – mam wrażenie – również cecha łącząca muzykę, czy w ogóle dobrą sztukę, z winem. Jest czas na początek, jest i na koniec. I niekoniecznie wcale do słuchania non-stop 24 na dobę.

Może nawet muzyka bywa cywilizacyjnym zastępnikiem dla wina? W Skandynawii go nie zrobią, w znacznej części krajów północnej Europy (Wielka Brytania) również jednak mają z tym problemy, a powstają tam dziś najbardziej fascynujące pomysły muzyczne. I na odwrót. W sumie to zawsze mnie uderzało to, że piękne miejsca, gdzie w powietrzu czuć prastarą kulturę wina (Bardela, z wykształcenia filozofa, czyta się trochę jak przewodnik po kulturze europejskiej), są bardzo często dość jałowe, jeśli chodzi o jakość współczesnego życia muzycznego. Owszem, w tym roku miałem okazję spróbować wina Stinga „Beppe!” – białego, z Toskanii. Import prywatny, ale nie własny. Z płytą „Meshes of Voice” nie szłoby to zupełnie. Zbyt banalne.

SUSANNA & JENNY HVAL „Meshes of Voice”
SusannaSonata 2014
Trzeba posłuchać: 2, 4, 8.