Boski Robin, boski Nels

Zmarł świetny aktor grający główną rolę w jednym z moich ulubionych filmów, „The Fisher King” Terry’ego Gilliama. Robin Williams nie był wprawdzie – nawet jak na komika – jakąś imponującą, szczególnie ważną postacią, gdy chodzi o piosenki, ale fenomenalnie parodiował także gwiazdy muzyki, stąd ten Springsteen, z którego trudno się nie śmiać nawet w tak mało zabawnych okolicznościach. Podobnie było z Jamesem Brownem w „Pani Doubtfire”. Tego samego Browna – ale już w oryginale – Williams grał wcześniej jako didżej radiowy w „Good Morning Vietnam”. A potem śpiewał „Blame Canada” z „South Parku” na scenie podczas wręczenia Oscarów. Choć jeśli chodzi o muzyczne konteksty, to i tak najczęściej bywał zwyczajnie mylony z Robbiem Williamsem. Jeśli więc z czegoś się dziś cieszyć, to może z tego, że sprawił złośliwego psikusa po śmierci, gdy na Twitterze ludzie dość masowo (choć omyłkowo) żegnają Robbiego. Może same okoliczności spowodują, że zobaczymy – i usłyszymy – te starsze epizody kariery Robina Williamsa, z tymi występami parodystycznymi, których jestem bardzo ciekaw. Czasem im głębiej, tym lepiej. Dotyczy to również muzyki.

W szczególności artysty, któremu chciałem poświęcić stosowną notę płytową, czyli gitarzysty Wilco Nelsa Cline’a. Już wyznawałem mu na tym blogu miłość, ale z prawdziwą miłością jest tak, że zwykle nie ma problemu z kolejnym wyznaniem. Tym bardziej, że tegoroczna płyta The Nels Cline Singers spotkała się z jakąś zaskakującą, nawet trochę przygnębiającą ciszą.

Po trosze tę ciszę jednak rozumiem. O tyle, że Cline nie potrafi się sprzedać, nagrywa utwory o ogromnym rozrzucie stylistycznym, rozpoczyna płytę w stylu Billa Frisella, dopiero w okolicach finału rozkręcając całą swoją kompanię do cudownego, rockowego, ale abstrakcyjnego grania z mnóstwem perfekcyjnie wykorzystywanych efektów oraz równowagą pomiędzy solówkami i gitarowymi tematami. Po drodze przechodzi jeszcze przez matematyczną stylistykę Roberta Frippa i jego King Crimson (przy okazji: jest kolejny skład, numer VIII) oraz nieprzewidywalną, romantyczną grę sprzężeń w stylu Marca Ribota. Zresztą z tej trójki nie grywał chyba tylko z Frippem. Potwierdza to pozycję Cline’a jako niezwykle wszechstronnego muzyka, ale to w sumie już o nim dawno wiemy.

Wróćmy do tej ciszy. Mówiąc wprost – jest to pół genialnej płyty. Rejony „Seven Zed Heaven” doprowadzą do orgazmu miłośników repetytywnych, hipnotyzujących form z okolic Sonic Youth czy post-rocka. Sola docenią przede wszystkim gitarzyści, nie wiem, czy jest tu takie, które słuchacze chcieliby wstawiać na listy ulubionych solówek. Cline znakomicie wykorzystuje zespół, który ma do dyspozycji – miękko grający bas Trevora Dunna i rozbudowaną, gęsto pracującą sekcję perkusyjną, Scotta Amendolę i znanego ze świty Zorna Cyro Baptistę. Szczególnie gra tego ostatniego na wszelkiego rodzaju egzotycznych perkusjonaliach wpływa na charakter muzyki z „Macroscope” – z jednej strony niby ją uspójniając ciągłą obecnością akcentów etnicznych, z drugiej – wprawiając w jeszcze większy stylistyczny zamęt, bo to pomysły ciągle inne i nowe. Dzięki temu wszystkiemu słucham tej płyty Cline’a ostatnie dwa wieczory z zachwytem, a jednocześnie niepokoi mnie to, że gdyby zechciał, mógłby być najlepszym na świecie gitarowym parodystą.

Macroscope_12Jkt_collated copyTHE NELS CLINE SINGERS „Macroscope”
Memorize & Destroy 2014
Trzeba posłuchać: „The Wedding Band” i „Seven Zed Heaven”. Frisellowsko-Ribotowski „Companion Piece” wart grzechu, choć zaczyna się niemrawo: