Erowizja 2014. Dźwięki gołej baby

Włączyłem i trafiłem – grali po Gruzinach ustawiających kieliszki od wina, a przed austriacką kobietą z brodą. Przez chwilę usiłowałem rozgryźć, na czym ma polegać siła naszej tajnej broni na konkurs piosenki Eurowizji. Ale obstawiłem nie ten zmysł. Nie naprowadził mnie na właściwy trop dźwiękowiec, tylko kamerzysta. A kamerzyści i realizator transmisji (nauczeni na próbach) dobrze wiedzieli, o co chodzi Donatanowi i Cleo. Pierwszego nawet nie było widać, druga została szczelnie otoczona tancerkami w strojach pansłowiańskich (po trochu z każdego kraju?), a show zaczął się w momencie wyjścia dziewcząt, których taniec polegał na prezentowaniu dużych biustów. Niedawno brałem udział w dyskusji na temat obecności muzyki w mediach i rzuciłem w niej mimochodem, że wizualna ilustracja całkowicie zmieniła odbiór muzyki. Nie wiedziałem, że tak szybko dostanę najmocniejszy możliwy dowód w postaci wykorzystania przez naszą reprezentację na Eurowizję specialité de la maison narodowej ikonografii, czyli szczucia cycem.

Reklamowanie gołą piersią albo wypiętą kobiecą pupą wszystkiego, od blachodachówek po herbicydy chroniące buraczane pola (!), doczekało się już nawet oddzielnych opracowań i stron internetowych (w niektóre naprawdę trudno uwierzyć). Może więc słusznie ruszyliśmy z tym do Eurowizji, która dawno już nie jest świętem piosenki, tylko paradą coraz dziwniejszych pomysłów na sprzedanie tejże – ciekawe, że zintensyfikowało się to po dołączeniu do konkursu (śledzę od dzieciństwa, dzięki czemu znaczenie hasła „beka” poznałem jeszcze zanim zaczęło być modne) całej gromady państw słowiańskich. Może „My, Słowianie” tak mamy i może to była wybitna piosenka o nas? Może Edyta Górniak nie wygrała 20 lat temu tylko dlatego, że była za chuda? Może dlatego, że koncentrowała się na udowadnianiu, że to nie ona była Ewą, podczas gdy te dwie (chyba dwie – starałem się odróżnić twarze i stroje, ale ten biust na pierwszym planie trochę utrudniał sytuację) słowiańskie modelki starały się udowodnić, że po pierwsze, były Ewami, po drugie – że bycie Ewą w słowiańskiej wersji polegało na szczuciu cycem.

Muzycznie oczywiście jestem mocno niepocieszony. Jako hiphopowy producent Donatan miał pewnie parę razy w rękach sampler, więc mógł chociaż zrównoważyć warstwę wideo czymś ciekawym w audio, pójść w performance i zbudować cały podkład instrumentalny z dźwięków klepania po pupach (Matthew Herbert budował nagrania np. z dźwięków z fastfoodów i proszę, teraz pisze utwór dla miasta Łodzi), ubijania masła i innych przaśnych dźwięków ze słowiańszczyzny – tak żeby zachować chociaż cień ironii, który da się może i zauważyć w superpopularnych klipach. Mógłby słowem zrobić coś takiego jak u Kurta Vonneguta patent ciekawych książek opakowywanych w zdjęcia „bobrów”. A tak opakował swój utwór w to samo sprawdzone i trochę już zużyte złotko i będzie pewnie musiał już to robić przez lata, ewentualnie tylko szczucie intensyfikując, no bo jak inaczej? A mógłby chłop zbudować na tych muzycznych cyckach całą dziedzinę, łącząc popularne z choćby umiarkowanie odkrywczym. Już sobie wyobrażam na przykład płytę „Dźwięki gołej baby” albo „Ambient 5. Muzyka dla cycków”, przez analogię do „Muzyki dla lotnisk” Briana Eno. No ale nic to – zostaliśmy na ten jutrzejszy finał Erowizji z nadzieją, że wielkość biustu będzie miała dla głosujących większe znaczenie niż zarost reprezentanta (przebranego tylko za reprezentantkę) Austrii lub godna współczucia sytuacja polityczna reprezentacji Ukrainy.

Ale a propos Briana Eno – męczę od tygodnia jego duetowy album z Karlem Hyde’em (Underworld), który w świetle powyższych dokonań jest oczywiście estetycznym wstrząsem, ale mnie na początku wydawał się nieznośny. „Syntezatory udające instrumenty dęte należałoby zdelegalizować” – taki komentarz znalazłem pod jednym z pierwszych tekstów o tej płycie, bodaj w „Guardianie”. I trudno podsumować to lepiej, jeśli oceniać album „Someday World” tylko przez pryzmat brzmienia. Taniego i bardzo w stylu elektroniki lat 80. – klasyczny „cheesy sound” z tym nieszczęsnym udawaniem trąbek. Z drugiej strony – ma to dość porządną formę. Eno rzucił w otchłań taniości z ciekawym partnerem (choć wolałbym w tej roli np. Briana Ferry – zatęskniłem za nim, mając świeżo w pamięci występ u Todda Terje), a całe utwory zbudował na gęstej rytmicznie siatce sekwencji i pętli perkusyjnych. Kojarzy się to trochę z rozbuchanymi rytmicznie utworami Kajagoogoo, ale sam rdzeń kompozycji momentami także z piosenkową twórczością solową Eno (w „Strip It Down” słyszę z kolei nawet melancholię Classix Nouveaux). Do tego mamy repetycje z okolic Frippa czy Durutti Column, w ogóle najlepsze momenty płyty oparte są na takich właśnie w nieskończoność prawie zapętlonych motywach.

Po przekroczeniu tej pierwszej bariery taniości słucha się duetu Eno Hyde nawet miło. Tyle że dla mnie byłby on materiałem na kapitalny singiel, może epkę. W wersji singlowej wybrałbym po prostu otwierający całość „The Satellites” i ósmy na płycie „When I Built This World”. Do epki dorzuciłbym jeszcze utwór „Witness”. W albumowej – nie będzie to album, do którego z pasją wrócę za rok czy dwa, ale też po raz kolejny Eno nie spadł poniżej pewnego poziomu, do którego – nawet jako producent o wizji odbiegającej od powszechnego zwrotu ku analogowym brzmieniom – przyzwyczaił wszystkich. I może, produkując dużo nowej muzyki, jednocześnie trochę znieczulił nas na swój styl. Niczym polska przestrzeń publiczna coraz mocniej znieczula nas na dość instrumentalnie wykorzystywaną kobiecą nagość.

ENO HYDE „Someday World”
Warp 2014
Trzeba posłuchać: 1, 4, 8…