Trze’a było zostać dresiarzem (kwiecień 2014)

Trze’a było zostać dresiarzem, mieć żonę Dagmarę i synka Sebka. A potem: Trze’a było dusić w zarodku całą wrażliwość już od początku. Na beacie trochę jak z Dr. Dre – pachnie to latami 90., więc z tymi dresiarzami wszystko się zgadza. To początek nowej, całkiem imponującej płyty „Trzeba było zostać dresiarzem” (Alkopoligamia) TEGO TYPA MESA, rapera, którego trudno jednoznacznie zaszufladkować – z jednej strony robi w polskim hip-hopie rzeczy bardzo indywidualne, patrzy na język nie tylko jak na narzędzie przekazywania treści, ale jak na tworzywo, niczym L.U.C., z drugiej – jest jednak mocniej osadzony w środowisku, z dość dużą łatwością też przechodzi z melodeklamacji w śpiew. Do tego kompania przeróżnych, nierzadko zaskakujących gości i producentów (od Andrzeja Dąbrowskiego po Lower Entrance). Żałuję czasem tej ostatniej wieloletniej izolacji polskiego hh, bo taki Mes mógłby się z łatwością porozumiewać z w miarę szeroką publicznością, jak nie przymierzając Masłowska. Choć z drugiej strony młodszego ode mnie o 8 lat autora płyty prawdziwe dresiarstwo – z całym szacunkiem – ledwie zdążyło musnąć. Śmiem twierdzić, że dopiero ja, kończący podwarszawskie liceum w samym środku transformacji rzeczywiście mógłbym zostać dresiarzem. Powiedzmy więc, że to był rodzaj leitmotivu, ale oczywiście nie tylko tego słuchałem w kwietniu. 9 kolejnych pominiętych wcześniej płyt poniżej.

Kwiecień muzycznie stał oczywiście pod znakiem DAMONA ALBARNA, który w melancholijnych balladach nawiniętych na zapętlone motywy i uzupełnionych kameralistycznym aranżem na „Everyday Robots” przypomina momentami krzyżówkę Petera Gabriela i Jarvisa Cockera. Mniejsza jednak o stale zmieniający się lekko głos lidera Blur. Ważne, że tego, co pisze, ciągle chce się słuchać, choć płyta – jak to bywa z Albarnem – do najrówniejszych nie należy. O klasyku pisałem – usiłując w krótkiej formie dostrzec w nim klasyka właśnie – tutaj.

Wśród płyt z wytwórni krajowych uwagę moją zwróciło supetrio BALLISTER na płycie „Both Ends” (Bocian). Skład świetny: znany m.in. z Vandermark 5 saksofonista Dave Rempis, a do tego Fred Lonberg-Holm na wiolonczeli oraz Paal Nilssen-Love – perkusja. Czyli ogólnie muzycy często pojawiający się w okolicach Kena Vandermarka. Tu w przyjemnej i dość zwartej, na pewno nieprzegadanej formule z koncertu w Powiększeniu – co przypomina o tym, że finał tego klubu, przynajmniej w dotychczasowej postaci, to jedno z tych smutnych wydarzeń, za które będzie się pamiętać kwiecień 2014. Lonberg-Holm przetwarza i zniekształca brzmienie instrumentu i gra riffy niczym wytrawny heavymetalowy gitarzysta, a Nilssen-Love nie pozostaje dłużny w zagęszczeniu mocnych bębniarskich akcentów, tylko Rempis chwilami pozostaje trochę w cieniu, przynajmniej na tym nagraniu. Do tego pięknie wydany winyl z okładką zaprojektowaną przez Lassego Marhauga.

Jest też pełnowymiarowy album GAAP KVLT nagrany dla Monotype i zatytułowany „Void”. Nie pisałem dotąd o tym artyście dużo, ale też za dużo o nim nie wiadomo (poza tym, że – cytuję – „mógłby być reinkarnacją jednego z egipskich kapłanów”) – poza tym, że wpisuje się w popularną ostatnio w Polsce tendencję do anonimizacji własnych działań. Konsekwentnie porusza się w tych samych rejonach mrocznych dronów rodem z pustych silosów, ale porusza się zręcznie. A ponieważ sam jest tajemniczy, ja będę przynajmniej małomówny. W każdym razie miejsce, w którym w moim mieszkaniu najgłośniej słychać niskie częstotliwości, czyli toaleta, zebrała wszystkie basowe pomruki i z pewnością wystraszyłaby nawet najbardziej rozkochanego w subwooferach dresiarza (skądinąd Egipt to może być coś, co połączyłoby go z autorem płyty).

Słuchałem trochę „Here and Nowhere Else” CLOUD NOTHINGS (Carpark/Wichita), które jednak ostatecznie chyba sprezentuję 14-letniemu siostrzeńcowi uczęszczającemu na koncerty grupy Billy Talent. Z pewnością znajdzie tu coś dla siebie. Ja szukałem na pewno kolejnego „Wasted Days” i prawie znalazłem w postaci wydłużonej kompozycji „Pattern Walks”. Prawie robi tu jednak różnicę, a cała płyta wydaje mi się jednak zbyt wykalkulowaną powtórką z „Attack on Memory”. Chociaż na tle wydanej ostatnio kompilacji My Chemical Romance, to już biorę tych Cloud Nothings takich, jakimi są, póki jeszcze brzmieniowo wydają się choć z lekka garażowi. John Congleton, który przejął w studiu stery po Stevie Albinim całkiem nieźle wywiązał się zresztą z trudnego zadania.

Dla brzmienia kupiłem sobie ze sporym poślizgiem marcowy album duetu (Danilo Plessow i Marcus Worgull) VERMONT i znów bym kupił. Nie tylko ze względu na sympatię dla krautrocka, także tego w bardziej syntezatorowym wydaniu, z okolic Kraftwerku czy Cluster (gościnnie na płycie pojawia się m.in. perkusista Jaki Liebezeit), ale przede wszystkim z uwagi na sympatię dla brzmień maszyn z drugiej połowy lat 70., które tutaj zostały wykorzystane z wyczuciem i elegancją. To delikatny, lekko nostalgiczny album z utworami o leniwych tempach, w których jednak grać mają przede wszystkim dobrze nagrane barwy takich instrumentów jak Arp Odyssey, Roland Juno 6 i Jupiter 4 czy Sequential Circuits Prophet, z odniesieniami wprost do Kraftwerku czy nawet Jeana-Michela Jarre’a, których nawet każdy porządny dresiarz zna.

Następni styliści, tym razem z Polski, to MERKABAH. Tyle że styl zupełnie inny – płyta „Moloch” (Instant Classic) tej warszawskiej grupy to coś pomiędzy King Crimson a Neumą, z przystankami w okolicy Tzadika. W sumie już tytuł kwalifikowałby ten udany prog-jazz-metalowy do wytwórni Johna Zorna. Rzecz jest – jak zwykle w wypadku Instant Classic – pięknie wydana, tak na marginesie jeszcze 31 marca, chociaż do odcyfrowania tytułów i innych informacji z okładki trzeba umiejętności i zaangażowania nie mniejszych niż do takiego grania – tracklisty internetowe wyjaśniły mi na szczęście, że najbardziej podoba mi się tu dwuczęściowy, potężny „Hilasterion”.

Wychodzi na to, że wszystko, co najfajniejsze w kwietniu, ukazało się pod koniec marca – no bo weźmy też pod uwagę „Behringer Escape Plan” grupy 60 MINUT PROJEKT (Lado ABC), która jest po prostu inną wersją LXMP, odnoszącą się tylko nazwą do 15 Minut Projekt (dla młodszych czytelników dodajmy, że był taki duet Młynarski-Fox). Nie bez przyczyny, bo Moretti (maszyna perkusyjna) i Zabrodzki (człowiek maszyna na syntezatorach) zapędzają się w tych swoich elektronicznych peregrynacjach gdzieś na terytorium zrazu łagodnego, a potem już nieźle poszatkowanego jungle. Bez nakładek ani sekwencerów, chociaż i tak nie uwierzycie. W dodatku niedowiarków będzie tym więcej, że Lado sprzedaje tylko 60 numerowanych egz. kasety, oczywiście 60-tki. Kupiłem za 20 zeta i wszystkim zapaleńcom radzę, pod warunkiem, że w ogóle jeszcze jest, gdyż „no download code included and will never be”. No i teraz uwierzcie jeszcze, że te rozbrykane chłopaki grają też na płycie „Krautcore Kamikaze” nagranej z kontrabasistą Claytonem Thomasem (również Lado ABC). Poważnie, niełatwo ich rozpoznać, szczególnie Zabrodzkiego zadumanego jak jakiś ECM przez trzy czwarte tej 48-minutowej wolnej improwizacji. W ogóle oddzielny blog by się przydał, na chwalenie Morettiego i Zabrodzkiego – dość powiedzieć, że wystawa okładek tego pierwszego jest jeszcze czynna w Nie Zawsze Musi Być Chaos, a obaj zaliczyli dwa kapitalne występy z Wodeckim w Studiu im. Lutosławskiego na Międzynarodowy Dzień Jazzu.

Niewiele mi zostało miejsca na opis ARC IRIS, czyli na klarnecistkę i kompozytorkę (z wykształcenia) Jocie Adams, która najpierw porzuciła klasyczną ścieżkę, by dołączyć do grupy The Low Anthem, a potem – klasycznie – porzuciła grupę The Low Anthem, by podążyć własną ścieżką, na której ślady pewnego niezdecydowania widać do dziś. Płyta „Arc Iris” (Bella Union), chwalona tu i ówdzie nawet za bardzo (Van Dyke Parks w magazynie „Uncut” zachwyca się: „Think Holiday without the blues”), to po części pogoń za Joanną Newsom, ale zbyt niejednorodna stylistycznie. Trudno się oprzeć wrażeniu, że Adams to talent tak wielki, że potyka się o własne nogi. Ale każdemu się zdarza czasem potknąć o własne nogi – z wyjątkiem dresiarzy rzecz jasna.

Na koniec chciałem jeszcze wspomnieć o dość rozczarowującej płycie „Symphonica” (nie tylko u nas potrafią spieprzyć album symfoniczny) GEORGE’A MICHAELA, ale przecież jeszcze przed premierą ukazała się najbardziej poczytna recenzja tego albumu. Napisała ją Kate Moss, która – jako serdeczna przyjaciółka artysty – dostąpiła zaszczytu przedpremierowego odsłuchu płyty. Znak czasów. Oczywiście recenzja była bardzo pozytywna, skończyła się nawet emocjonującym „Kocham Cię George”. Jako niemal dokładny rówieśnik Moss muszę odnotować, że jest to dopiero pierwsza jej recenzja. Gdyby napisała ich więcej, nauczyłaby się pewnie lepiej powściągać emocje. Ale z kolei ja, gdybym wziął przypisywane Moss ilości narkotyków, z pewnością bym uwierzył w to, co modelka pisze.

Wiem, znowu okrutnie długi wpis. Ale jeśli go właśnie przeczytaliście w całości i pomstujecie, znacie już odpowiedź: Trzeba było zostać dresiarzem.