Nikt inny się tak nie naciął

Eugeniusz Rudnik wydał nową płytę. Nie to, żeby tych starych było dużo, bo „ERdada na taśmę” dołącza do retrospektywnego zbioru wydanego przed pięcioma laty. Ale to NOWA płyta. A Rudnik ma 81 lat i pracę reżysera dźwięku w Studiu Eksperymentalnym Polskiego Radia dawno za sobą. Zostały mu ziemniaki (które uprawia i z którymi pozuje na zdjęciu zamieszczonym w tym wydawnictwie – wersja deluxe przynosi nawet zasuszony kawałek ziemniaka) i komponowanie. I tak pomiędzy zbiorami irg czy irysów – uprawianych na gnoju krowim, jak sam zaznacza – w studiu u wiolonczelisty Bolesława Błaszczyka, na starym sprzęcie, wyciął pan Rudnik jeszcze kilka numerów. Jeden został odtworzony w sali IRCAM w Centre Georges Pompidou, drugi miał premierę w Hennie-Onstad Center koło Oslo, trzeci w Pekinie, takie tam. I to jest postawa, która mi u Rudnika imponuje.

Mówi o sobie „chłop”, co mnie ośmiela do stosowania tej formy. Więc chłop swój, bo znad Liwca, a ja nad Liwcem spędziłem sporą część wakacji w dzieciństwie, bezskutecznie trenując pływanie (bo woda była za płytka). Co prawda nie miałem przyjemności poznać pana Eugeniusza osobiście, ale to, co widziałem na koncercie z cyklu Eastern Waves w studiu Lutosławskiego, gdy Rudnik, zaproszony na scenę, powiedział kilka słów o swoich utworach i o tym, co z nich zrobiła Maja Ratkje, utwierdza mnie w przekonaniu, że dogadalibyśmy się nieźle. W sumie nawet dostrzegliśmy podobny wdzięk w tym, jak Ratkje pracowała na tych fragmentach wyciętych z taśm Rudnika – może tylko nieco inaczej bym tę swoją sympatię do Norweżki ubrał w słowa.

W każdym razie „ERdada…” to wydawnictwo, po które powinniście się ustawiać w kolejkach, a jeśli nie ma kolejki, to skrzyknąć znajomych i sformować. Bo rzadkie są przypadki zachowania takiej formy artystycznej – to rzeczy nie gorsze niż to, co znamy z płyty „Studio Eksperymentalne Polskiego Radia” – a przede wszystkim zdrowego dystansu do świata, muzyki, pracy, kultury, kraju, wartości, świętości i tak dalej. Utwór dający tytuł całej płycie, czyli „ERdada 80/50/39’40″” ma wszelkie cechy dawnych kompozycji Rudnika – to potężny, prawie 40-minutowy kolaż strzępków taśm (w tym wypadku powstały w oparciu o niewykorzystane materiały z utworu „Divertimento” z roku 1971), zagłębiający się w labirynty głosek, fonemów, sylab, przydechów. Bardzo fizyczne, ożywające na podobieństwo zwierząt różnej maści albo ludzkich syntezatorów. Wykorzystuje magię trików najprostszych, zwalniania, przyspieszania taśmy, nakładania taśmowego (zapewne) echa. Ale ten zestaw gestów trudno wyeksploatować do końca, nie brzmi też wcale archaicznie w epoce nowego zwrotu ku analogowym brzmieniom.

Mnie najbardziej ujęła jednak kompozycja „Dzięcielina pałała” z przaśną wizją wsi, muzykantów, piosenki „O mój rozmarynie…” ze zmienionym współcześnie tekstem i kompletnie z nim kontrastującymi basowymi zewami, preparowanymi dźwiękami zwalnianej taśmy, a wreszcie inwokacją z „Pana Tadeusza” czytaną przez Gustawa Holoubka. Domyślam się, że brzmieć to może odstraszająco, ale po pierwsze jest w tym coś z autotematyzmu, po drugie, te stereotypowe wizje wiejskiej sielanki, a z drugiej strony wsiowej przaśności zostają przeniesione w tak kompletnie abstrakcyjne rejony, że wygasza to i kicz, i miejską odrazę do wsi. „Bo ja kocham swoją rodzinną wieś” – kończy się całość – „Pola, domy drzewa, ludzi, którym śpiewam swą prostą pieśń”, a ostatnie sylaby zamyka wygaszany powoli, siermiężny, głęboki dron. I jest to zestawienie błyskotliwe – nie pomyślicie przy nim o disco polo, pomyślicie raczej o Niwei i o tym, jak taką estetykę mógłby sobie wyobrazić guru studia eksperymentalnego.

„Memini tui” jest wariacją na temat współpracy z Arne Nordheimem, dość celną i potwierdzającą (można też o tym poczytać we wkładce), jak duży udział w sukcesach norweskiego kompozytora miał Eugeniusz Rudnik. Zresztą w utworze mamy wgląd w całą stylistykę pionierskich lat studia ponad 40 lat temu. A fanów innych dziedzin (zarówno Pink Floyd, jak i np. sceny industrialnej) przyciągnie on wizją intensywnych eksperymentów brzmieniowych z czasów, gdy „eksperyment” nie był pustym hasłem. Końcowe „Elektrowyzwoliny” to już pełen autotematyzm, stworzona wspólnie z Bolesławem Błaszyczykiem miniatura pokazująca skromnego i zdystansowanego twórcę, który wraca do pionierskich lat studia jako do „chłopięcej zabawy” (jak sam to opisuje), wspominając stare czasy, zauważając celnie, że Taśma się niewątpliwie kończy., a wreszcie puentując: A ja natomiast pozostanę do końca dni moich taśmociąłem. Tyle, ile ja się naciąłem taśmy w życiu, to nie wiem, czy byli jeszcze… Któż z wielkich kompozytorów, których pomysły windował talent realizatorski Rudnika, potrafiłby w taki sposób spojrzeć na siebie?

Jak więc widać, jest sporo powodów, by stanąć po Rudnika w kolejce jak po ziemniaki. I nie są to tylko powody związane z wyglądem tego wydawnictwa, które przy okazji jest osobnym dziełem sztuki edytorskiej (Łukasz Pawlak z Requiem przechodzi tu samego siebie), spakowane w kartonowe pudełko przypominające te wykorzystywane niegdyś do taśm, włącznie z całą poezją (tak o tym mówi Rudnik) opisów, pełnych skreśleń i bazgrołów. Wbrew jednak temu nostalgicznie działającemu opakowaniu, wartość tej płyty jest tak aktualna, że można się nieźle naciąć, przerzucając ją lekkim gestem do archiwum.

EUGENIUSZ RUDNIK „ERdada na taśmę”
Requiem/NCK 2014
Trzeba posłuchać: koniecznie obejrzeć pudełko. To obok podebrane ze strony NCK.