Rok 2013 w muzyce: 10 uwag końcowych

1. Powinienem chyba zacząć od jakiejś ogólnej formułki typu „To był najlepszy rok w muzyce od czasów…”. Cóż, na pewno nie był zły, oceny w kategoriach lepszy/gorszy w styczniu ostatnio się oduczyłem. Ale jeśli ktoś sugeruje, że 2013 był słabym rokiem, odpowiadam tak: My Bloody Valentine wydali swój drugi najlepszy album po „Loveless”, Boards Of Canada – drugi najlepszy po „Music Has Right To Children”. I to już jakiś początek rozmowy. Z drugiej strony – nie mogę się uwolnić od myśli, którą Pete Seeger (lat 94) rzucił w tym roku w rozmowie z „Uncutem”: „Nie słuchałem żadnej nagranej muzyki od 19 roku życia”. Bo oczywiście jest życie gdzieś daleko poza nagraniami, co udowadniali w tym roku na polskich scenach m.in. The Necks, Rob Mazurek, Alarm Will Sound i wielu innych.

2. W ubiegłym roku wspominałem, że jeszcze nigdy w ciągu 12 miesięcy nie wysłuchałem tak wielu dobrych polskich płyt. Rok 2013 tylko podniósł poprzeczkę. To już nie jedna czy dwie nisze, w których jesteśmy mocni. Okazujemy się na arenie międzynarodowej mocno niedoszacowanym krajem. Stara Rzeka trafiła do światowych rankingów, czemu trudno się dziwić. Pojawiała się w nich Hera i kilka innych okołojazzowych składów. Oczekiwałbym jeszcze wyraźnego odnotowania za granicą tryptyku „United States of America” z serii „Populista”, a także działań Roberta Piotrowicza, Mikrokolektywu, LXMP, RSS B0YS czy nawet popowej Bokki. Na polskich wykonawców chodzi się na Open’erze, rozmawia się o nich coraz więcej na Offie, stają się też powoli głównym tematem Unsoundu.

3. Właśnie, a propos lat. To był rok, gdy czułem się wyjątkowo obco. Być może to pierwsze poważne objawy starzenia i sygnały kształtowania się postawy „kiedyś to było lepiej i potrafili naprawdę grać”. Ale na wiele płyt z tegorocznych rankingów pozostaję kompletnie nieczuły. Niezłym przykładem były tegoroczne albumy Laurel Halo, Rashada Beckera czy Kanye Westa. Więc albo po 20 latach pisania o muzyce odzywa się w ocenach stary pryk, albo czegoś nie dosłyszałem (zatem: stary pryk tak czy owak). „Jeśli uważasz, że jest za głośno, to znaczy, że jesteś za stary” – głosi słynne powiedzenie rockandrollowe. Moment, gdy dziennikarz odkleja się od rzeczywistości, trudno zauważyć, o czym pewnie można by było napisać oddzielny tekst, a co wzmiankował Łukasz Kuśmierz w swoim blogowym wpisie na temat stanu krytyki muzycznej. Na razie zaczynam rozumieć starszych kolegów, którzy oddawali mi kiedyś do zrecenzowania świetne nowe płyty, mówiąc, że może i ciekawe, ale „nie chce im się tego słuchać”.

4. Od dobrych dziesięciu lat nie słuchałem tak wielu płyt z fizycznych nośników. Właściwie na te elektroniczne nie starczało czasu. Poza ostatnimi tygodniami roku, gdy trzeba było uzupełnić zaległości, właściwie nie kupowałem muzyki w plikach cyfrowych. To może być oczywiście uboczny efekt streamingu – jeśli już do czegoś nie miałem dostępu na płycie, to przecież wystarczyło odpalić Spotify, Deezera albo WIMP-a. Ale z tymi nośnikami jest też coś na rzeczy. Podawałem już na blogu, że w jednym tylko tygodniu 2013 roku sprzedało się na winylu 19 tys. sztuk nowego Daft Punk, 7 tys. nowego The National i 10 tys. Vampire Weekend. Ta pierwsza płyta nabijała w roku 2013 statystyki sprzedaży winyli, które niedługo poznamy, i pewnie znów okażą się wyższe niż rok wcześniej. Oczywiście nie wierzę za grosz w wykres przypomniany przez Mariusza Hermę w jego skądinąd fantastycznym przeglądzie wydarzeń/nagłówków roku (na końcu).

5. Pośród dość głośnych sezonów Lutosławskiego, Góreckiego i Pendereckiego rósł nam powoli rok hałasu. Pisząc o stuleciu manifestu Luigiego Russolo, miałem wrażenie, że tę rocznicę świat (poza oczywiście paroma aktywnymi środowiskami, także w Polsce) stara się raczej zignorować. Skończyło się jednak mocnym akcentem – ważnym wydawnictwem Sub Rosy „The Orchestra of Futurist Noise Intoners”, no i bardzo ciekawym wydaniem „Glissanda” poświęconym hałasowi, które chyba jeszcze można dostać. Po drodze posypały się wydarzenia związane z popularnym odbiciem estetyki noise: śmierć Lou Reeda, koncert My Bloody Valentine. A grudniowe odejście Zbigniewa Karkowskiego sprowadziło dyskusję o konkretach do Polski. Szkoda tylko, że okazja była taka smutna.

6. Afryka dalej była w centrum inspiracji i uwagi. Co ciekawe, brylowali w tym roku Niemcy, którzy – w osobach Stefana Schneidera, Marka Ernestusa czy wytwórni Glitterhouse (nowy oddział Glitterbeat) oraz Analog Africa – na potęgę przypominali o twórczości afrykańskiej (wspominałem o tym m.in. tutaj). Przede wszystkim jednak był to rok afrobeatu, z kapitalnymi reedycjami całej dyskografii Feli Kutiego, przypomnieniem postaci Williama Onyeabora, no i nawiązaniami do rozbujanej afrykańskiej rytmiki przez tak różnych współczesnych wykonawców jak Melt Yourself Down, Orchestra Of Spheres czy wreszcie Atoms For Peace.

7. Weszliśmy w zupełnie nową erę, jeśli chodzi o promocję muzyki. I nie chodzi tu o streaming czy udostępnianie muzyki w sieci. Poza tym metody swobodnie przepływały między światem dużego popu i aternatywy. O jakże odmiennych kampaniach Daft Punk i Boards of Canada pisał obszerniej w „Polityce” Mariusz Herma, więc nie będę się tu nad nimi rozwodził dłużej. Rzutem na taśmę Gwiazdkę na listach bestsellerów wygrała Beyoncé wydawnictwem opublikowanym z „przyczajki”, zupełnie jak wiele miesięcy wcześniej My Bloody Valentine. W Polsce z kolei artyści z prawdziwym zacięciem ukrywali – mniej lub bardziej szczelnie – swoje personalia, zawiązując jakąś wspólnotę wokół tajemnicy. I też w różnych gatunkach: Bokka, Gaap Kvlt, RSS B0YS, Sowa i N/A. Nie wiem, jak długo uda im się zachować względną anonimowość, ważne, że muzycznie efekty są dobre.

8. Krajową postacią roku na scenie alternatywnej okazał się Michał Kupicz. I nie pytajcie mnie o powody – to nie krytycy, ale artyści w bardzo dużej próbce zdecydowali o tym wyborze, współpracując z nim jako specem od brzmienia. Marcin Ciupidro, Pictorial Candi, We Draw A, Dwutysięczny, Mikrokolektyw, Mitch & Mitch, Hokei, Coldair, Anthony Chorale (grupa Oliviera Heima, wcześniej produkował très.b), kilka kolejnych płyt dla Lado i For Tune – to wszystko produkował, miksował, a czasem tylko masterował w tym roku Kupicz. Przy okazji wydając też ciekawą autorską kasetę w Sangoplasmo. Za granicą mieliśmy kapitalne przykłady superaktywności Roba Mazurka (kilka płyt na fenomenalnym poziomie) oraz Skandynawów z okolic Fire! i The Thing, którzy razem byliby w stanie wypełnić niejedno zestawienie.

9. Wspomniana wytwórnia For Tune zdominowała rok w krajowym jazzie pod względem masy wydawniczej. Zdołałem naliczyć 25 tytułów z kręgu jazzu, muzyki improwizowanej, współczesnej i muzyki świata. To kapitalny rezultat i całkowita zmiana na rynku. Dodatkowo serie For Tune są w wyrazisty i porządny sposób przygotowane. W większości przynoszą też muzykę na rewelacyjnym, światowym poziomie – w zasadzie noszę się z zamiarem poświęcenia im oddzielnego rankingu, na razie zwrócę tylko uwagę na wyborny duetowy album Rafała Gorzyckiego i Sebastiana Gruchota, jedną z ostatnich premier roku. Bardzo aktywna – ale to już paroletni trend – była też wytwórnia Mik.Musik. U Know Me produkowała najpiękniejsze winyle w kraju. Bocian brylował m.in. kolejnymi wydawnictwami Kevina Drumma.

10. Mamy wreszcie potężny ruch, jeśli chodzi o krajowe reedycje. Ma on oczywiście związek z działaniami chwalonej przeze mnie parokrotnie GAD Records. O całym zjawisku pisałem w „Polityce”, także w kontekście serii nagrań z Jazz Jamboree publikowanych przez Polskie Radio. Ale to GAD robi wspaniałą robotę – na miarę zachodniej konkurencji – od strony edytorskiej, no i trafił w dziesiątkę w grudniu wydaniem muzyki z programu „Sonda”. Piękne i dobrze zrobione wydania starych nagrań Nurtu i Księżyca na winylach przygotowane zostały już trochę tu, a trochę tam. Za granicą świetne reedycje płyt z katalogu Black Jazzu przypominały mi mój okres fascynacji Gillesem Petersonem (inicjatorem serii) i pozwoliły uwierzyć (patrz punkt 3), że u niektórych pasja nie wygasa. A za tym wszystkim mamy przecież jeszcze Rodrigueza z zaskakującą sytuacją firmy Light In The Attic sprzedającej masowo winyle nieznanego do niedawna artysty.

Na zdjęciu powyżej – szklana kula ze spalonego w roku 2013 berlińskiego klubu Festsaal Kreuzberg.