Karki z zagłębia rury

Po niedzielnym koncercie The Necks, czyli australijskiego tria, którego nazwę tłumaczy się na polski jako wdzięczne „Karki”, gotów byłbym dodać ten sugerowany mi punkt do oceny ich nowej płyty i zaraz wytłumaczę dlaczego. Będą to zarazem refleksje po koncercie, który – mam wrażenie – wywołał rzadki już ferment i zmusił ludzi do dyskutowania ze sobą w warunkach innych niż ściana na Facebooku. A przy okazji parę uwag na temat polskiej muzyki.

Oczywiście koncert wyglądał z grubsza tak, jak zapowiadali mi go znajomi należący już do sekty The Necks – bo zespół ten nie jest może szczególnie popularny, ale wiąże słuchaczy twardym kultem – czyli składał się z dwóch rozdzielonych przerwą części po czterdzieści kilka minut. I operował innym, kosmicznym poczuciem czasu, czego najlepszą ilustracją była gra mojego ulubionego (z różnych względów) muzyka The Necks, czyli Tony’ego Bucka. Otóż dziesięć minut trwało zanim wziął do ręki pałeczkę (wcześniej wydobywał tylko delikatne brzęki i pogłosy, uderzając o siebie dwa miniaturowe talerze). Po czym zaraz ją odłożył. Po piętnastu minutach wykonał pierwsze – w klasycznym sensie – uderzenie w którykolwiek element zestawu perkusyjnego – tyle że nie pałką, lecz miotełką. Pierwszy pałeczkowy groove pojawił się grubo po 20 minucie, gdzieś w połowie pierwszego setu. Zarazem jednak obserwacja wymieniania się motywami przez muzyków była doświadczeniem elektryzującym, a same ich umiejętności – nie tyle wirtuozeria, co doskonałe skupienie i fizyczna wytrzymałość – były zdumiewające. Podróż w stronę dronowej ściany dźwięku i gęstych repetycji fortepianowych w pierwszym secie, a potem stopniowe wychodzenie z tego reichowskiego świata w części drugiej, okazała się niesamowita. A zakończenia obydwu części były prawdziwym majstersztykiem – i znów nie chodzi o poziom trudności samych partii, ale o zgranie trzech muzyków. Abrahams, odwrócony przez cały koncert TYŁEM do obu kolegów nagle doprowadza ten zapętlający się motyw do pewnego rodzaju kadencji, idealnego zamknięcia – i wszyscy kończą to idealnie w punkt.

Za drugim razem wydarzyło się dokładnie to samo, tyle że drugi set wydawał się bardziej jeszcze intensywny, mocniejszy. Lecz zarazem czas – spędzany na czekaniu na kolejną, często kompletnie niezauważalną transformację dźwięku – płynął równie szybko. Dwa dni wcześniej widziałem na bydgoskim Mózg Festivalu koncert znakomitej grupy Medeski, Martin & Wood – tym razem bez organów, z fortepianem w roli głównej. Też bardzo intensywny, w pewnym sensie nawet rockowo-transowy, na pewno bardziej spektakularny od The Necks, ale w czystości, stanowczości tego scenicznego gestu mimo wszystko słabszy.

Nieopodal Bydgoszczy – w Toruniu (o którym sobie żartują w ojczyźnie Mózgu, ale pomost do działań artystycznych oba miasta tworzą znakomity) – mieści się z kolei polskie zagłębie rur, dzwonów, gongów i innych perkusjonaliów. Nie wiem, czy było to słychać w rozpoczynającym się w tym tygodniu festiwalu Pole widzenia – pole słyszenia, bo tam głównym bohaterem będzie Lutosławski (choć ciekawie się zapowiada premiera płyty Prentów i koncert Reinholda Friedla – rozmawialiśmy o tym w zeszłotygodniowym Nokturnie). Ale z okolicą związany jest perkusyjno-elektroniczny duet Hati, któremu poświęciliśmy ostatnio nieco więcej miejsca na antenie. Po pierwsze, ukazało się wznowienie ich ważnej płyty „Zero Coma Zero” (Zoharum, album jest też składnikiem dość wyjątkowego drewnianego boksu), nagranej w połowie poprzedniej dekady, lecz nieco surowszej niż ostatnie prace duetu, ale za to ciekawszej pewnie dziś w kontekście tego, jak się potoczyła historia Rafała Iwańskiego i Dariusza Wojtasia, bo to oni są odpowiedzialni za te nagrania.

Iwański zrealizował też kilka kolejnych projektów (o których opowiadał w ubiegłym tygodniu w Dwójce). Drugą część płyty „Voices of the Cosmos” – nagraną wspólnie z Electric Uranusem, moim zdaniem ciekawszą niż pierwsza (tu fragment). No i solowy album „Dead City Voice” (Eter/Zoharum/Instant Classic) wydany jako X-Navi:et, który oceniałbym podobnie do poprzedniej płyty zrealizowanej pod tym szyldem, choć trzeba przyznać, że przynosi momenty intensywniejsze i o ile tamten opowiadał historię jakiejś małej apokalipsy, to ten kreśli obraz świata na krawędzi zagłady – tak jakby rzecz rozgrywała się w innej skali. Środki to znów przede wszystkim elektronika i nagrania terenowe, a całość ponownie ukazała się ponownie na grubym, dobrze wytłoczonym winylu (Zoharum), ale tym razem również na kasecie (Instant Classic). Interesująco pisał o związkach tej płyty z Williamem Burroughsem Michał Fundowicz na łamach Nowej Muzyki.
Miłośnicy perkusyjnej twórczości Iwańskiego powinni za to poczekać na nową płytę Hati, która już niebawem – nakładem Monotype (tu fragment).

Jeśli już wracamy do Hati – ukazały się dwa bardzo udane albumy Rafała Kołackiego, drugiej połówki duetu. Niepokojący „Panoptikon” (Noisen), nagrany z udziałem wielu gości (m.in. Michała Górczyńskiego i znanego z pierwszego składu Hati Dariusza Wojtasia), znów raczej elektroniczny w charakterze, choć z wycieczkami w stronę ciężkich misteriów perkusyjnych, a nawet przynoszący utwory stricte fortepianowe („Żywoty ludzi niegodziwych”), stanowi ilustrację do filmu pod tym samym tytułem. Nie widziałem filmu i pewnie trochę potrwa zanim będzie go można zobaczyć w jakimś kinie za rogiem (za moim rogiem stoją niemałe kina, w których grają tylko filmy z muzyką Williamsa albo Zimmera), ale ścieżka doskonale broni się sama – na mnie robi wrażenie przede wszystkim podtrzymaniem nastroju przy takiej różnorodności form. Zacząć warto od utworu „Widzialne niewidzialne” (z Dariuszem Brzostkiem i Dariuszem Wojtasiem) albo po prostu od rozpoczynającej zestaw „Wiedzy okrutnej” z partią klarnetową Michała Górczyńskiego.

Nie do końca przypadła mi do gustu okładka „Panoptikonu”, za to jej autor – Jacek Doroszenko – wykonał moim zdaniem świetną robotę na duetowej płycie z Kołackim pod szyldem Mammoth Ulthana (Huta/Zoharum). Przepiękny „Mine” oferujący połączenie szumów i gęstych partii perkusjonaliów to dla mnie rodzaj organicznej odpowiedzi na kompozycje Xenakisa (słynna „Concret PH”), przenoszący ten rodzaj eksperymentów w jakieś cieplejsze i zwyczajnie urokliwe rejony. Doroszenko jest tu odpowiedzialny za dźwięki elektroniczne, Kołacki — za akustyczne wątki. Wciągnął mnie też „Path” zbudowany na rozbudowanej partii perkusyjnej. Niby zawędrowaliśmy daleko od The Necks, ale jedno się powtarza – pewien stan skupienia na dźwięku wracający też na płycie Mammoth Ulthana. Album jest znakomicie nagrany, ale to już w zasadzie norma w wypadku wszystkich nowych produkcji z obozu Hati i okolic, który – co mnie cieszy – ma się coraz lepiej i nie bez przyczyny duet Iwański-Kołacki bierze udział w serii koncertów zapowiadanych na przełom listopada i grudnia w Londynie. Jazz and Experimental Music from Poland to zestaw, którym w tym akurat momencie możemy zawstydzić Brytyjczyków. Kto nie wierzy, niech kliknie na powyższy link. Albo nie zajrzy na PopUp – czyli do medium blisko związanego z inicjatywą. Dziś na tyle ponury dzień, że uwierzcie, mój optymizm bierze się ze stanu polskiej sceny muzycznej, nie zza okna.

Przepraszam wszystkich tych, którzy po tytule spodziewali się komentarza na temat ulicznych zajść w czasie Święta Niepodległości w Warszawie. Uważam jednak, że podsumowały się same – tą zakończoną fiaskiem próbą wyrwania drzewek przez paru schabów w kominiarkach. Parę ciekawych komentarzy do brawurowej akcji tutaj.