No i kto jest najlepszy?

Najciekawszy muzyk Sonic Youth w tym roku to… Hm, konkurencja nie była łatwa, bo w końcu mieliśmy debiut zespołu Thurstona Moore’a (Chelsea Light Moving) i nowego duetu Kim Gordon z Billem Nace’em (Body/Head). Ale na koniec zwycięzca w tej dziedzinie może być tylko jeden: Lee Ranaldo. Oczywiście, nie sądzę, by fani Sonic Youth jego album nagrany z grupą The Dust wybrali jednogłośnie, ale jestem przekonany, że go polubią. I nie tylko oni.

Pokochają Ranaldo za ten album także fani R.E.M., bo coś z atmosfery nagrań konkurencyjnej ikony alternatywnego rocka się tu znalazło. Zapewne także spora grupa miłośników Neila Younga z jego luzem wykonawczym i wciąż lekko hipisowską otoczką. No i zwolennicy psychodelicznego rocka, bo wciągających, swobodnych, długich form tu nie brakuje („The Rising Tide” chociażby, z cudowną wkręcającą gitarową mandalą w pod koniec). Przy tym wszystkim Ranaldo – choć w swojej grupie zatrudnił Steve’a Shelleya, perkusistę SY – udało się porzucić na moment idiom Sonic Youth. Przywołują ducha tamtej grupy pojedyncze riffy, np. w „By the Window” – choć to akurat jeden ze słabszych fragmentów, mimo okazałego tremolowego sola. Jeśli już LR odwołuje się do starej formacji, to mógłby płytę „Last Night on Earth” umieścić po „A Thousand Leaves” jako logiczne rozwinięcie tamtego okresu. I to rozwinięcie płytą – dodajmy od razu – dużo lepszą niż tamta.

Album to głównie długie formy – z ponadjedenastominutowym „Blackt Out” na zakończenie. Ale nie są to jakieś amorficzne kawałki, tylko piosenki ze sprawnie napisanymi bridge’ami i refrenami, które zapraszają swoją dramaturgią do wsłuchania się w partie gitary. A te misternie złożone aranżacje gitarowe w starym stylu rzeczywiście wykorzystują obecność dwóch instrumentów (gitara numer dwa: Alan Licht, na basie gra Tim Lüntzel), a przy tym całe mrowie różnych detali, technik i efektów, więc dla gitarzystów ta płyta jest dobrą propozycją z całą pewnością. Muzyka i teksty żyją tu też w niezłej symbiozie, pomagają sobie, kreując obraz Ranaldo jako artysty, który właśnie złapał drugi oddech, który niczego nie musi i któremu to, co robi, sprawia po prostu radość. Czyli mamy świetną kontynuację już dobrze rokującego solowego „Between the Times and the Tides” z zeszłego roku. Wokalnie autor nie wyznacza sobie zadań zbyt trudnych do wykonania. A poszczególne elementy nie robią wrażenia nowości, lecz wszystkie razem robią olbrzymie wrażenie. Nawet jeśli to oblicze Ranaldo jest dość konwencjonalne, to w obrębie tej konwencji tak klasowe, tak doskonale wykreowane dla sprawnego grania zespołowego, że po tych wszystkich przymiarkach i ciekawych ruchach po rozwiązaniu macierzystej formacji mamy wreszcie jeden album satysfakcjonujący w stu procentach.

LEE RANALDO AND THE DUST „Last Night on Earth”
Matador 2013
Trzeba posłuchać: „Lecce, Leaving”, „The Rising Tide”, „Blackt Out”.