Zakazuje się fotografowania (m.in. tych artystek)

Festiwal Unsound zakazał oficjalnie robienia zdjęć i kręcenia filmów w trakcie swojej krakowskiej, październikowej edycji, na co błyskawicznie zareagowały media muzyczne za granicą. W tonie raczej pozytywnym, nawet „NME” skojarzyło ten zakaz z ostatnimi propozycjami grupy Yeah Yeah Yeahs i wynika z tego, że może już czas na tego typu ruchy (wspominałem o problemie tutaj). Paradoksalnie Unsound jest imprezą w stosunkowo niewielkim stopniu psutą przez fotoamatorów, spory show robiła tam za to specjalna ekipa nagrywająca – bardzo zresztą oryginalną – oficjalną dokumentację festiwalu. Traktuję więc tę decyzję przede wszystkim jako sygnalizowane przez twórcę festiwalu Mata Schulza upomnienie: „Chcemy skłonić publiczność do skupienia się na przeżywanej chwili”. Deklarację artystyczno-społeczną autorów imprezy. Nie będzie też akredytacji foto dla mediów, słowem: mrok wokół festiwalu się zagęszcza i kto nie weźmie udziału, sam sobie winien. W pewnym sensie (to już drugi paradoks) ma to wszystko więc również sens promocyjny: wysyła czytelny komunikat, że różnica między BYCIEM na imprezie, a śledzeniem jej z pozycji serwisu społecznościowego staje się bardziej wyraźna.

Kiedy w czasie imprezy z muzyką wyjmuję aparat telefoniczny (a zdarza mi się to od czasu do czasu – to zresztą rodzaj natręctwa i, mam wrażenie, w pewnym stopniu dotyka prawie wszystkich), robię zdjęcia podwójnie nieostre. Po pierwsze, na większości koncertów nie ma warunków do tego, żeby kieszonkowym aparatem (a co dopiero komórką) zrobić ostre zdjęcie. Ba, ostatnio panuje tendencja do występowania w całkowitym mroku i nie korzystania z reflektorów – vide ostatni Off czy właśnie Unsound. Po drugie, ręka mi drży, bo już robiąc zdjęcie czuję bezsens tej czynności. Nie obejrzałem dotąd ostrych i robionych z porządnym zestawem obiektywów fotografii swojego autorstwa ze swojego pierwszego Roskilde z końca lat 90., a co dopiero fotografii komórkowych z niedawnego występu McCartneya – nie bardzo widzę sens przeglądania starych wspomnień, gdy codziennie zdobywamy nowe. Poza tym, gdy już chcę coś sobie przypomnieć, zawsze jest ktoś, kto zrobił to lepiej i zazwyczaj można gdzieś znaleźć profesjonalne zdjęcia z danego wydarzenia.

Poza tym – po co? Myślałem o tym, oglądając na żywo (na Unsoundzie) Julię Holter w towarzystwie zespołu smyczkowego. Ale tylko przez chwilę, bo próba określenia, sklasyfikowania tego, co widzę, okazała się jednak ciekawsza. To nie był wybitny koncert, ale był podobnie otwarty jako formuła co nagrania studyjne Holter. I podobnie przelewał się przez palce – „Ekstasis” łatwo mi się opisywało w trakcie słuchania, a potem kompletnie traciłem pewność co do proporcji, nawiązań, zostawał ogólny klimat. Podobnie zresztą było podczas jej koncertu na Off Festivalu, już w nowym składzie, promującego płytę dla wytwórni Domino. Ta, poza dość banalną piosenką retro „This Is a True Heart”, wydaje mi się nawet lepsza od poprzedniczki. Wciąż delikatna, zaskakująca w przejściu na tradycyjne instrumentarium i odłożeniu na bok efektów wokalnych na rzecz prostego, bardzo zresztą ładnego śpiewania. Tak delikatnie i tak ryzykownie zarazem mało kto ostatnio pogrywał.

O ile piosenki Holter przypominają mi utwory Goldfrapp przearanżowane na orkiestrę kameralną („Maxim’s I”), to Julianna Barwick (ciągle mam wrażenie, że z Julią wydają płyty nawet terminowo blisko siebie) jest mniej natrętną wersją Enyi. Jeśli utwory Holter kojarzyć się mogą z dyskretnym seksapilem piosenek Kate Bush, to Barwick proponuje ciągle odrealnione kompozycje, w których głos traktuje jako instrument, topiąc go w pogłosach i chorusach, zapędzając się nie tylko w okolice ambientu (Grouper), nie tylko w rejony Cocteau Twins, ale i podniosłego, uduchowionego Sigur Rós („One Half” nawet strukturą przypomina utwór SR). Barwick też trudno przetestować za pomocą dwuminutowego klipu na YouTube, lecz już z innych powodów. O ile bowiem Holter poszła w wyrafinowanie piosenek, całkiem momentami złożonych, nie tylko na płaszczyźnie aranżacji, ale też dynamiki i melodii, to Barwick postawiła na dwa, trzy akordy, czasem jedną powtarzaną w nieskończoność frazę. I wygrywa tym razem, przynajmniej w moim odczuciu, choć nie jest to ani proste zwycięstwo na punkty, ani coś, co dałoby się zweryfikować w amatorskim przekazie z imprezy.

Obie dalej pozostają dla mnie dość nieuchwytne, ale Barwick jest na tym albumie bardziej pop, bardziej wprost, mimo smyczków wykorzystywanych momentami na sposób dość awangardowy czy tych wszystkich studyjnych zabiegów. „Nepenthe” trzeba uznać za jej zdecydowanie najlepszą płytę. Łatwiej w obrębie tej konwencji odnotować progres – u Julii nie byłoby z tym tak łatwo, ale z drugiej strony – pokazała, że każda jej propozycja jest inna i ma jeszcze sporo do pokazania. Wydaje mi się więc, że żyć dałoby się dłużej z soundtrackiem z Julii, ale umierać (czyli, hm, żyć chwilą) wolałbym już przy muzyce Julianny. Mam nadzieję, że nie będzie okazji. Będzie za to na pewno okazja, żeby jej z kolei nie fotografować: teraz Julianna Barwick wystąpi na Unsoundzie.

JULIA HOLTER „Loud City Song”
Domino/NoPaper 2013
Trzeba posłuchać: „Maxim’s I”, „Horns Surrounding Me”.

JULIANNA BARWICK „Nepenthe”
Dead Oceans 2013
Trzeba posłuchać: „Pyrrhic”, „The Harbinger”, „Forever”.