LIPIEC 2013: Nudne, cudne i złudne

Taki superraper to ma nudne życie. Codziennie w garniturze, tylko przed lustrem – jeszcze zanim wyjdzie do pracy – musi kontrolnie krzyknąć „joł” i „biczess”, żeby sprawdzić, czy wciąż mu to pasuje do ubrania. Przyjeżdża do studia, tam producenci już czekają w kolejce z podkładami, i każdy wykorzystał najdroższe sample, jakie były dostępne na rynku. Bo jak to, wytanić płytę Jaya Z?! Przynoszą więc wykopane w kratach z winylami rarytasy: „Smells Like Teen Spirit”, „Losing My Religion”… takie tam. Potem urządzają sobie konkurs, kto odgadnie wykonawców. Jay Z zawsze wygrywa. Ale zamiast nagrywać, do zmroku przybija piątki ze wszystkimi ziomalami, którzy przybyli na featuringi. Timberlake ziom. Pharrell ziom. Nas ziom. Beyonce… żona. Miło się zobaczyć w pracy. Teksty musi pisać naprędce, umknąwszy do toalety, by zamknąć się z prasą plotkarską na kolanach – bo tylko tam znajduje coś na temat siebie, czego jeszcze sam nie opowiedział.

JAY Z „Magna Carta, Holy Grail”, Roc Nation
A potem recenzenci napiszą, że najlepsze fragmenty Jaya Z na jego nowej płycie nie należą do Jaya Z, że album przewidywalny jak licho, no i jeszcze złośliwie zaczynają od tego, że taki superraper to ma nudne życie. Dla spragnionych szczegółów dodałbym jeszcze, że Jay Z zniżkuje dokładnie tak jak instytucja na zdjęciu z 16 strony książeczki. 5/10
Ech. Tyle w temacie Jaya Z. Reszta potwornie zaległych pozycji z lipca (plus ze dwie jeszcze z czerwca) alfabetycznie.

ALUNAGEORGE „Body Music”, Island
Z pewnym zaskoczeniem zobaczyłem ten duet w programie Off Festivalu, bo jego muzyka brzmiała jak dla mnie wyjątkowo banalnie i płytko. Nie poszedłem na koncert, bo nie bardzo długo nie byłem w stanie się przebić przez jednak dość cienką dziecięco-skandynawską wokalistykę w stylu Chip & Dale, a kompozycje kojarzyły mi się z popową sztampą późnych lat 80. Nisko zawieszona bariera wiekowa jak dla mnie. Potem na koncercie Autre Ne Veut (moja żona: ta wokalistka to przecież jakiś klon Cyndi Lauper!) zorientowałem się, że może już i na taką estetykę po prostu przyszedł czas. W domu posłuchałem znowu i po Jayu Z i paru innych nowościach AlunaGeorge okazała się nie taka straszna, tylko okropnie nierówna. 6/10

EAT LIGHTS BECOME LIGHTS „Modular Living”, Rocket Girl
Brytyjska grupa krautrockowa to niezła wewnętrzna sprzeczność i gdyby ktoś coś takiego wymyślił w czasach, kiedy Zi Dżermans tworzyli krautrockowe klasyki, to na pewno nie spotkałby się na Wyspach z entuzjastycznym przyjęciem. Ale Eat Lights Become Lights to określenie opisuje świetnie – to zespół skonstruowany po fanowsku, inspiracji nie ukrywa i zaczyna tam, gdzie w połowie lat 70. przerwali najlepsi reprezentanci nurtu, stawiając na idealną Motorik sekcji rytmicznej, arpeggia i repetycje. Wyciągnąć tyle dobra przy barierze bycia z założenia klonem Neu!, Tangerine Dream i Popol Vuh – to jest też swoista sztuka. Bo pamiętajmy, że gdyby ten album mógł nagrać dziś oryginalny skład Neu!, trafiłby do podsumowań jako objawienie roku. A tak – jest po prostu najlepszy jak można przy tych założeniach. 7/10

BILL FRISELL „Big Sur”, Okeh
Nie mam do tego świetnego skądinąd – i bardzo elastycznego stylistycznie – gitarzysty stosunku specjalnie emocjonalnego. Dlatego raz mnie ta płyta ziębi, a raz grzeje. Jest świetna, gdy podąża w stronę Americany a la Lambchop, no ale postaci pokroju Wagnera jakby w tym brak. Jest znakomita, gdy idzie ścieżką Zorna, no ale przydałby się w okolicy sam Zorn. Jenny Scheinman błyszczy na skrzypcach i na całej płycie odnajdziemy mnóstwo kapitalnego grania, jeśli czegoś brak, to na poziomie ogólnej koncepcji. 6/10

JON HOPKINS „Immunity”, Domino
Po pierwszym odsłuchu miałem wrażenie banału i braku ścieżki. Po drugim – naiwnego przeskakiwania z kwiatka na kwiatek. No bo Hopkins zostawił gdzieś styl IDM, by podążyć w stronę prostszej, minimalistyczno-house’owej rytmiki i dość potężnych basów. Owszem, te ostatnie pojawiały się wcześniej, ale tutaj mamy najbardziej spójny zestaw w dorobku Anglika, któremu wciąż udaje się zachować ślady wyrafinowanego, klasycznego podejścia, no i dawać sygnały (choćby w długim „Sun Harmonics”) fascynacji Brianem Eno. Parę naprawdę przepięknych fragmentów. 8/10

RODRIGO LEÃO „Songs (2004-2012)”, Glitterhouse
Niespecjalnie lubię Madredeusa, więc mało brakowało, bym zignorował autorski album z kompozycjami Rodrigo Leão, podpory tej formacji przez 11 lat. Ale zobaczyłem nazwiska: Joan As Police Woman (no, dobra, to nie wygląda jak nazwisko, ale Joan Wasser śpiewa rewelacyjnie), Neil Hannon, Beth Gibbons, Stuart A. Staples, Scott Matthew… To w większości przeurocze, lekkie, różnorodne i kapitalnie zaaranżowane piosenki, które poza Portugalią ukazały się dopiero w czerwcu. I skorzystałbym z tego, zaglądając do stałego dystrybutora szarżującego w tym roku Glitterhouse’u, czyli Gusstaffa. A jeśli komuś za mało – może od razu lecieć dwa punkty niżej. 7/10

LILLY HATES ROSES „Something To Happen”, Sony
Nowy duet poznańsko-toruński i męsko-damski z bardzo przyjemną płytą utrzymaną w amerykańskiej tradycji folkowej. Fala folku przybiera u nas z pewnym opóźnieniem, ale mam nadzieję, że LHR popłyną na niej równie dobrze co ich bezpośredni poprzednicy, Paula i Karol. Czujna produkcja Maćka Cieślaka utrzymała minimalizm i surowość, a mastering Andrzeja Smolika zapewniła ostatni szlif. Mnie cieszy u LHR ochota śpiewania także po polsku, przynosząca w sumie całkiem niezłe efekty. 7/10

SCOTT MATTHEW „Unlearned”, Glitterhouse
O ile przy płycie Rodrigo Leao robiliśmy sobie w rodzinie quiz „kto to śpiewa?” (wygrała żona – ona nawet dubbingujących aktorów rozpoznaje po pierwszej kwestii, ja jestem dość głuchy na głosy), to przy nowym albumie Matthew rozgrywaliśmy „jaka to melodia?” i nie był to najtrudniejszy turniej, bo zdolny songwriter i wokalista z Australii pojechał po czarnych i sięgnął do repertuaru Whitney Houston, Neila Younga, Joy Division czy Radiohead. Niestety, w połowie z tych utworów nie jest nawet w połowie tak dobry jak oryginały. Choć w bywa oryginalny. 5/10

MAVIS STAPLES „One True Vine”, Anti-
74-letnia Staples jest wciąż tak świetna, że Jagger może się chować. Jej rhythm’n’blues ciągle ma właściwe proporcje, ale „One True Vine” jednak czegoś brakuje – widać, że tryb „na Johnny’ego Casha” (nowe kompozycje plus covery, tu np. całkiem świeży „Holy Ghost” grupy Low) ma swoje ograniczenia, no i że z każdym kolejnym „powrotem” bywa coraz trudniej. W tym wypadku dokładnie znów trudno dogonić wyprodukowaną przez Ry Coodera „We’ll Never Turn Back” – nawet Jeffowi Tweedy’emu z Wilco, który nagrał tę płytę w zasadzie w całości z synem (grającym na perkusji), jeśli oczywiście pominąć główną bohaterkę. Słuchałem „One True Vine” wielokrotnie, było to przyjemne, ale wciąż zbyt mało intensywne. I mam wrażenie, że Cooder wygrał zatrudniając Staples do śpiewania ognistych pieśni gospel. Bo tu najlepiej wychodzi jej żarliwe „Far Celestial Shore” autorstwa Nicka Lowe’a. 6/10

ZOMBY „With Love”, 4AD
Hopkins punkt do góry, Zomby dwa w dół, choć bardzo liczyłem na tę płytę. W dodatku Hopkins jakby bardziej poukładany, a Zomby chaotyczny, czego w ogóle się nie spodziewałem u kompozytora z wizją idealnie jasną, choć przy okazji ciemną, bo zarazem minimalistyczną i postapokaliptyczną – nie tylko z pseudonimu. Przestraszyło mnie już to, że płyta jest podwójna, no a wcześniej sprawa z plagiatem „Natalia’s Song” też niekorzystnie wpłynęła na mój stosunek do tego producenta. Podtrzymuję zainteresowanie jego poczynaniami, ale trochę się pogubił, a od czasu mojej recenzji dla „Polityki” zdanie o tej płycie mi się nie polepszyło, a może nawet nieco pogorszyło. 6/10