A oto Serge, mój konsjerż

Czyli rozterek biedavipów ciąg dalszy. Wtorkowy wpis na temat cenników pakietów specjalnych na koncerty i możliwych propozycji dla promotorów zainteresował wiele osób, sporo też sprowokował do naprawdę ciekawych pomysłów. Ale pewnie wielu innym czytelnikom wydaje się po prostu jazdą na granicy absurdu. Otóż nie! Wczoraj otworzyłem najnowsze wydanie magazynu „Wired” i uświadomiłem sobie, że niektóre z takich absurdalnych usług już istnieją. W niedługim tekście „Music Fests, Upgrade Edition” przeczytałem o paru naprawdę niezłych pakietach. Sprawdziłem na stronach festiwali i okazało się, że idą jak woda.

1. Super VIP Pass na festiwalu Mountain Jam (od 1595 dol., wszystkie pakiety sprzedane)
Festiwal w stanie Nowy Jork od 6 do 9 czerwca, gwiazdy: m.in. Primus i Gov’t Mule. Opcja obejmuje m.in. specjalny parking i strefę na festiwalu (darmowe jedzenie, te sprawy) blisko sceny, pojazd elektryczny (taki jak na polach golfowych) do przemieszczania się plus opiekę konsjerża (poważnie, CONCIERGE), darmowe masaże, możliwość spotkania z artystami i – uwaga – sesję portretową u oficjalnego festiwalowego fotografa. Jest opcja z rozstawionym wcześniej namiotem za 600 dolarów (zaraz, ile to będzie namiotów w Decathlonie?) więcej. A taka, wydawałoby się, chamsko zwyczajna nazwa pakietu…

2. Pakiet Good Life Frontier na festiwalu Electric Forest (od 734 dol. do – jak podaje „Wired” – 5865 dol., wyprzedane)
Impreza w stanie Michigan, od 27 do 30 czerwca, w podobno głównie tanecznym line-upie m.in. Yeasayer i Empire Of The Sun. Pakiet specjalny obejmuje przede wszystkim różnego rodzaju i w różnym standardzie wyposażone apartamenty, do tego baseny, jacuzzi, dostęp do pola golfowego i pokojówki. Jeśli apartament z wygodnymi łóżkami ma się przydać, to to na pewno nie jest festiwal z muzyką taneczną. Chyba że w myśl mojej ulubionej dewizy wziętej od Gorillaz: „23 hour party people”.

3. Pakiet Roll Like a Rockstar na festiwalu Bonnaroo (ceny podawane w różnych miejscach: 26-30 tys. dolarów – to nie pomyłka, ale pakietów już brak)
Sam festiwal 13-16 czerwca w stanie Tennessee, w superobszernym programie Paul McCartney, Bjork, Wilco i wieeelu innych. Pakiet obejmie transport z lotniska specjalnie podstawionym (dla klienta i jeszcze do siedmiu kolejnych osób) luksusowo wyposażonym autokarem, na miejscu jedzenie i drinki, konsjerż 24h, na polu namiotowym „executive showers and restrooms” (domyślam się, że pisuary po dyrektorsku grają „Money, Money, Money” w nagrodę za celność), cokolwiek znaczy tu słowo „executive” (mam nadzieję, że nie chodzi o egzekucję własnego konsjerża na koniec imprezy). Aha, i wózek golfowy do stałej dyspozycji – jeździcie sobie po polu festiwalowym, a inni uczestnicy imprezy kłaniają wam się w pas. Wygląda na to, że w warunkach festiwalowych wózek golfowy to nowy mercedes klasy S.

Inne festiwale amerykańskie (np. Lollapalooza za ok. 1000 dol.) oferują bilety VIP, za które można zrealizować podobne fanaberie. Już osiem lat temu w tekście o festiwalach jako „obozach konsumpcji” pisałem o specjalnych strefach namiotowych powstających przy najbardziej znanych festiwalach (teraz tekst wrzuciłem do darmowego archiwum na Wyżu Nisz). Wtedy, jak pamiętam, szczytem luksusu był Camp Kerala przy Glastonbury – z ceną wynajęcia namiotu w wysokim standardzie na cały festiwal rzędu 6 tys. funtów. Gdy w 1970 roku Michael Eavis zakładał Glastonbury – że tak przypomnę pionierskie czasy etosu – bilety kosztowały funta, w co wliczone było mleko od miejscowych krów. W dowolnych ilościach, pod warunkiem jednak, że wydoiło się samemu. Wyobraźcie to sobie: bez pomocy konsjerża!

Ostatnio nie doklejałem do tekstu o biletach żadnej nowej muzyki, ale przed weekendem to byłoby nieładne. A zatem – zignorowana przez większą część świata (i ludzi) płyta Van Dyke’a Parksa. Artysty już 70-letniego, którego z kolei większość tych, którzy go znają, rozpoznaje w pierwszej kolejności jako niezwykłego aranżera pracującego z The Beach Boys („Smile”) i Joanną Newsom (to on rozpisywał partie orkiestry na płycie „Ys”), może jeszcze jako twórcę muzyki filmowej, autora tekstów (też „Smile”), ale chyba na końcu jako autora własnych płyt. Tymczasem te ostatnie pokazują najszerzej obraz Parksa jako człowieka renesansu. Z jednej strony zafascynowanego amerykańską tradycją folkową, z drugiej – chętnie stylizującego piosenki na nowojorski musical, francuską chanson czy berliński kabaret, śpiewającego nieco podobnie (momentami – choć inspiracja iść mogła raczej w kierunku odwrotnym) do Roberta Wyatta, mającego słabość do calypso (na tej płycie utwór Saint-Saensa każe grać grupie trynidadzkich bębniarzy). Często gubi emocje ważnych tematów politycznych i społecznych (a te są w tekstach: bombardowania, huragany, klęski ekologiczne), rozbudowując barokowo aranżacje. Nie ułatwia zadania recenzentom, choć jednocześnie umila życie słuchaczom. Nawiązuje tytułem do swojej pierwszej płyty sprzed 45 lat („Song Cycle”), co nie oznacza tu jednak jakiegoś prostego naśladownictwa.

Zacząłem słuchać tej płyty z pewnym zdziwieniem, nie mogąc się przyzwyczaić do egzotycznych zderzeń stylistycznych, jakie funduje nam Parks, no i do staroświeckości tej formuły. Kiedy jednak przestałem zwracać uwagę na formę, a zacząłem odbierać prostą estetyczną przyjemność – nie mogłem się od niej oderwać. Mój konsjerż, gdybym go miał, też by nie mógł.

VAN DYKE PARKS „Songs Cycled”
Bella Union 2013
Trzeba posłuchać: „Black Gold”, „Aquarium”, „Money Is King”, „Dreaming Of Paris”.