Modny zespół z miasta jedzie na wieś

Premiera nowej płyty Daft Punk – oczekiwanej od ośmiu lat – odbędzie się na wsi. Mało tego: w oddaleniu od wielkich metropolii, z którymi był kojarzony clubbing, do tego stopnia, że wylądują na dorocznym Wee Waa Festival w Australii, by rozstawić swoją wśród farmerów, hodowców owiec oraz miłośników takich rozrywek jak bycze rodeo czy wyścigi pikapów. Nie sądzę, by w ten sposób chcieli odwrócić trend, który w Warszawie z klubu Pierkarnia, kiedyś serca stołecznej kultury klubowej, zrobił centrum disco polo. Ale oświadczenie brzmi jasno: chłopaki z Wersalu pojadą promować swoją nową płytę w Nowej Południowej Walii.

Podobnie oczekiwaną elektroniczną premierą tego roku była płyta innego duetu – szwedzkiego The Knife. Jedna analogia: też noszą maski, niechętnie pokazują się i rozmawiają z mediami. I też lubią mylić tropy, zaskakiwać. Do tego stopnia, że podkreślają to w tytule nowej płyty: „Shaking the Habitual”.

Nie będzie ona szokiem dla tych, którzy śledzili losy (niepokazanej w końcu u nas, choć miała do Polski przyjechać) electro-opery „Tomorrow, In A Year”. O jej płytowej wersji pisałem w swoim czasie, zresztą dość pozytywnie – choć nie przepadam za stylem wokalnym Karin Dreijer Andersson, a całość balansowała chwilami na granicy przerostu formy nad treścią. Dlatego nie dziwi mnie, że ostateczne przekroczenie tej granicy musiało się rodzeństwu Dreijer przydarzyć – nie przypuszczałem tylko, że nastąpi to na płycie The Knife, dotąd masowo odbieranego, głośnego projektu.

Pod wieloma względami jest imponująca. Idzie momentami w kierunku, który sam lubię obierać na tym blogu – czyli przy okazji atrakcyjnego singla (ale atrakcyjne też „Wrap Your Arms Around Me” i wciągają dotychczasową publiczność w proces, który obejmuje sonorystyczne eksperymenty dźwiękowe, ciekawe transformacje techno z użyciem niesyntetycznych brzmień, a wreszcie kolaże budowane z barw własnoręcznie skonstruowanych instrumentów. Album ma 98 minut i zgadzam się w zupełności z zapowiedzią Dreijerów: „Nie można go przyswoić w sposób łatwy ani prosty”. Punkty odniesienia: Bjork, Dead Can Dance, Aphex Twin, Pantha Du Prince, ale też krąg kompozycji współczesnej wykorzystującej komputery („Old Dreams Waiting To Be Realized”, „Fracking Fluid Injection”), niestety z nudnawym efektem, który bije na głowę wiele płyt opisywanych na tym blogu w ciągu ostatnich miesięcy.

Imponujące jest to, jaką niezależność zdołali sobie wypracować Karin i Olof. Płyta jest wprawdzie w dystrybucji największego dziś płytowego koncernu (Universal), ale wydali ją we własnej firmie, na własnych warunkach (drażniąca wzrok okładka z czystej magenty, dwie wielkie komiksowe płachty dołączone do dwóch płyt CD), a znaczek „creative commons” widzę na albumie tej miary wykonawców chyba po raz pierwszy. Z drugiej strony – brak ograniczeń oznacza w tym wypadku coraz większe oderwanie od rzeczywistości. Kiedy czytam wypowiedzi The Knife, widzę zespół, który dryfuje stopniowo ze sfery poszukiwań artystycznych w stronę patosu i bredni. W wywiadzie udzielonym Philipowi Sherburnowi opowiadają na przykład o tym, w jaki sposób dobierają sobie miejsca do grania pod kątem płciowego parytetu publiczności – sprawdzając na przykład, jakie były proporcje kobiet i mężczyzn w poprzednich latach. Ja w tym widzę już nie tyle walkę o równość (choć gdzie indziej warto się rozglądać za parytetami), co kaprys w stylu Michaela Jacksona i dowód na to, że chcieliby odwrócić kota ogonem i zamiast walki o publiczność zaproponować publiczności walkę o ulubiony zespół. A w sztucznym rozdymaniu kompozycji w rodzaju „Raging Lung” widzę raczej symfoniczne ukąszenie (Dreijerowie słuchali zresztą w dzieciństwie prog-rocka, rodzice im puszczali) niż próbę przekroczenia barier tradycyjnej piosenki w czasach elektronicznej produkcji, które to bariery dawno już przekroczono na wszelkie możliwe sposoby.

The Knife dystansują się też powoli do masek – że niby zaczęły pełnić rolę komercyjną, instytucjonalizując wizerunek, zamiast bronić anonimowości twarzy muzyków duetu. Jeśli cofnęlibyśmy się w czasie do momentu, gdy Daft Punk postanowili nosić kaski motocyklistów, fajnie by było porównać te die postawy: Francuzi od początku zdawali sobie sprawę, że to, co robią, jest grą służącą promocji, i nie wstydzili się tego. Jeśli ktoś chce zaszaleć, sprowokować, wypróbować własny mit, modę na siebie, to bardziej imponuje mi, gdy to robi z poczuciem humoru. Wybieram drogę Daft Punk. W maju wszyscy będziemy pastuchami. Tyle tylko, że na tak ekstrawagancki rodzaj pasterstwa mnie nie stać – za drogie bilety.

Przy okazji: W dzisiejszej „Polityce” mój tekst o The Flaming Lips. W ramach erraty (choć błąd niezależny ode mnie) poprawnie brzmiące zdanie z samego środka tekstu: Pod koniec lat 90. nagrali przełomową płytę „The Soft Bulletin”, do tej pory uznawaną przez prasę za jeden z najlepszych albumów dekady, ale duży sukces komercyjny przyniósł im dopiero kolejny album. Niby wiadomo, ale kropka w środku zdania sporo utrudnia.

THE KNIFE „Shaking the Habitual”
Rabid Records 2013
Trzeba posłuchać: „Full Of Fire”, „Networking”. Poniżej film towarzyszący premierze: