MARZEC: Blisko pola niski szum

Najbardziej zaskakującym wydarzeniem z życia bloga w marcu był moment, gdy mimochodem zaoferowano mi samochód. Poważnie. Bardzo miło było dowiedzieć się, że dla reklamowych działań producenta aut krytyka muzyczna może być tak atrakcyjnym nośnikiem treści reklamowych, żeby zaproponować autorowi samochód wymalowany w jego blogowe barwy, by ten, jeżdżąc od kawiarni do kawiarni i przygotowując te blogowe notki o muzyce (której czasem, to fakt, nieźle się słucha w samochodzie), mógł przy okazji zabłysnąć konkretną marką. Grzecznie odmówiłem, bo w końcu nawet gdybym mógł sobie pozwolić na jeżdżenie od kawiarni do kawiarni, tramwajem byłoby wygodniej. Ale mogę sobie przynajmniej wyobrazić, co z premier miesiąca jak by w takiej hipotetycznej sytuacji brzmiało i do jakiej marki pasowało.

Nowej płyty THE STROKES (by odpowiedzieć na pytanie z komentarza – posłuchać można tutaj) słuchałoby się pewnie nieźle, ale jest mi potrzebna mniej więcej tak samo jak ten samochód. Z jednej strony – nie szkodzi skorzystać i posłuchać „Comedown Machine” (RCA), bo nie boli, jeśli się nie zagłębiać, z drugiej – po co mi coś, co jest wymalowane z każdej strony w jakieś inne barwy i opukuje muzycznie różne trendy z końca lat 70. „Tap Out” kojarzy się nawet z polskimi latami 80. Nie rozumiem tej płyty, podobnie jak pomysłu, żebym komukolwiek polecał cokolwiek z wyjątkiem płyt.

Chociaż samochodu wydawca nie dorzucił (zresztą wewnątrz słuchałoby się tego dziwnie), słuchałem w marcu sporo WILHELMA BRASA, czyli Pawła Kulczyńskiego (Mik.Musik.!. – tu odsłuch), twórcy muzyki i konstruktora urządzeń, które ją generują. Nieco rozwichrzona pod względem nastroju i formy, płyta „Wordless Songs by the Electric Fire” robi wrażenie przede wszystkim brzmieniami w stylu stareńkiego techno, ale poddanego mutacji metodami DIY.

Jeśli samochodem byłaby kompilacja „Deustche Elektronische Musik 2” wytwórni Soul Jazz Records, to może niemieckim? Hm, wcale niekoniecznie, bo choć to kolejna kompilacja przypominające złote lata krautrocka, przynosi wiele zaskoczeń, nieoczywistych wyborów, no i przede wszystkim wyborów przydatnym nawet dla tych, którzy temat znają. Asmus Tietchens obok Fausta, do tego działalność producencka Haralda Grosskopfa i stareńkie nagrania Achima Reichela.

Za to lepszej płyty do samochodu niż rock’n’rollowe „Sound City – Real To Reel” DAVE’A GROHLA i jego gości (Roswell Records) nie znajdziecie prawdopodobnie przez cały rok. Świetna produkcja, co nie dziwi, zważywszy na to, że film Grohla i ten soundtrack opowiadają historię legendarnego studia nagraniowego. Przyjemnie słuchało się Stevie Nicks po latach. Skonstatowaliśmy z żoną, że kiedyś to się takiej muzyki miło słuchało, po czym wyłączyliśmy. Niechętnie reakcje ze strony dzieci potwierdziły, że ewolucja odbioru muzyki kiedyś ostatecznie zepchnie Grohla na boczny tor. W ostateczności uczyni to kryzys paliwowy.

Zaciekawiła mnie za to nowa płyta formacji BLISKO POLA „Odkąd odpływamy ogień ogromny ogród” (nakład własny, ew. bandcamp), wyprodukowana nieco gorzej, ale bardzo oryginalna, podobnie jak dotychczasowe propozycje tego zespołu, momentami trochę chaotyczna, ale marzycielska. Wolę w niej swobodne podgrywanie klarnetu i altówki na rockowym tle niż przepoetyzowaną końcówkę.

Rzadko zdarza mi się kupić płytę dla nazwy – ale przy kasecie „Kołysanka do gwiazd” jednoosobowego (jak się dowiedziałem) projektu SYNEK (Further Records, tu soundcloud) po prostu musiałem. Odgłosy czegoś na kształt wibrujących blach jeszcze bardziej rozwibrował mój nieco już wiekowy magnetofon, do tego doszły szumy wiatru mieszające się z szumem taśmy i razem dostałem coś, co już na Twitterze określiłem mianem „Nowej Huty w zamieci”. Wykonawca, jak udało mi się ustalić, z Ameryki. Ale w samochodzie bym nie słuchał.

Wpłynęła też stara-nowa płyta MAZZOLLA „Responsio mortifera” (Osso Publisher – tu fragment), o którą ktoś mnie tu już dopytywał w komentarzach, więc choć opublikowana w zeszłym roku, to się odniosę. Tym bardziej, że koresponduje z poprzednią dziś tu opisywaną, przynosząc również dość industrialny i trochę klaustrofobiczny nastrój, ale z drugiej strony – także i porcję brawurowych improwizacji (nie tylko Mazzolla, także Andrzeja Przybielskiego), których montażu dokonał tu Emiter. To współpraca, która rzeczywiście na działania Mazzolla pozwala spojrzeć z nieco innej perspektywy, więc warto, choć jeśli chodzi o śpiewanie, to rację ma żona Mazzolla.

Więcej czasu w szufladzie mojego odtwarzacza spędziła jednak inna płyta Marcina Dymitera, przeuroczy, nagrany ze skrzypaczką Olgą Hanowską pod szyldem NISKI SZUM album „Siedem pieśni miejskich” (Mathka – tu można odsłuchać). Subtelny materiał łączy flażolety, przepuszczoną przez pogłosy i delaye gitarę oraz nagrania terenowe, tworząc coś w rodzaju post-rocka zatrzymanego w fazie embrionalnej. Nastrojowe, ale nie ckliwe, na święta jak znalazł. Tylko żadnych samochodów.

Chyba że ktoś woli nastrojowe piosenki, wtedy odsyłam do płyty OLOF ARNALDS „Sudden Elevation” (One Little Indian – sc tutaj), która może przy okazji zastąpić z dawna oczekiwane nagrania Joanny Newsom, choć tylko na pewien czas i w ograniczonym stopniu, bo mam wrażenie, że kameralna, folkowa stylistyka nagrań Arnalds nie zmienia się i wielkiego zaskoczenia nie będzie.

Może lepiej zaryzykować i kupić sobie płytę wokalistki, która nazywa się LAURA MVULA i w paru miejscach mogliście już pewnie przeczytać, że jest objawieniem i nadzieją muzyki? Z tym byłbym jeszcze ostrożny, ale od Mvuli można by było stroić kamertony, orkiestrowe aranżacje są imponujące, a całość robi intrygujące wrażenie Eryki Badu śpiewającej repertuar z okolic Fiony Apple. I tylko po stronie kompozycji płyta „Sing To The Moon” (RCA – sc tutaj) momentami niedomaga. A jeśli czegoś tutaj nie słyszę, to może za dużo muzyki w marcu? Spokojnych świąt. I cichych.

Aha, jeszcze gratulacje dla Doroty Szwarcman, której blog przebił wszystkie inne dziennikarskie dzienniki w ankiecie „Press”.