50 lat Kaczkowskiego. Jakich lat?

Dziś specjalny koncert, który organizują w Fabryce Trzciny słuchacze Piotra Kaczkowskiego. A zarazem poświęcony mu dzień w Trójce. Na jubileusz pracy przy mikrofonie PK grają w Fabryce m.in. Markowski, Sygitowicz, Raduli i Piekarczyk. Nie każdy by się cieszył, gdyby mu akurat ta ekipa wjechała na urodziny, ale za to pewnie większość artystów estrady chciałaby na takich urodzinach zagrać. Legenda Piotra Kaczkowskiego to wciąż rzecz fascynująca – jego wpływ na muzyczny gust narodowy być może był większy niż czyjkolwiek. Ma swoich zwolenników i równie gorących przeciwników. Trójka jednocześnie ma w nim ciągle wielką gwiazdę, dowód historycznej ciągłości, z drugiej – nieobalony autorytet, świadectwo jakichś niedokończonych przemian. Warto raz na 50 lat usiąść i na spokojnie zanalizować fenomen, z wszystkimi sporami, które wokół niego narosły.

1. Nawet mnie jakoś zupełnie obiektywny ton nie przejdzie przez gardło. Byłem stałym słuchaczem Kaczkowskiego w latach 80., co pozwala mi zresztą z łatwością obalić mit najbardziej naiwny – że Kaczkowski był monotematyczny, że to ten facet od Yesów i Floydów. Akurat w tamtym okresie był dla mnie nawet zbyt eklektyczny. Poza promowaniem oczywistego U2 potrafił z uporem maniaka katować Wipersów, grał Big Black, podobno nawet (osobiście nie słyszałem) No Trend, no i Sonic Youth. Choć częściej w te rejony podążali inni (w sumie to Mroczek czy Wiernik robili w PR za alternatywę, Kaczkowski karczował las pod główną ścieżkę). Poza tym (o tym też już raz było) regularnie prezentował muzykę metalową i hiphopową, co też miało swoje znaczenie w tamtej dekadzie. W tej chwili zresztą jednym z bardziej niesprawiedliwych argumentów pojawiających się co i rusz, gdy dyskusja na forum muzycznym osiągnie taką temperaturę (a z reguły osiąga), że ludzie pokłócą się o „Kaczora”, jest „bo grał za mało czarnej muzyki”. Przykra sprawa dla krytyków, ale trudno wskazać kogoś, kto by w latach 70. grał jej więcej.

2. Mit drugi mówi o całych gatunkach i wykonawcach ignorowanych rzekomo przez „Kaczora” po to, by lansować wciąż Floydów. Nie przeczę, było tych Floydów za dużo, szczególnie w najgorszych schyłkowych czasach tej grupy. Tu jednak trafiamy na coś, co jest bolączką całego radia: radio lubi lubić, nie lubi się rozstawać, przyznawać do porażki ulubionych artystów, usprawiedliwiać, że się gra coś tylko ze względów poznawczych, bo przecież to knot. Radio wielbi i kreuje kulty, i to prasa musi mówić „sprawdzam”. Dlatego radio bywa tak mizerne w weryfikowaniu kanonu, które samo stworzyło.

3. Mit nieprezentowanej awangardy da się jakoś obronić. To zresztą mit najstarszy – Kaczkowski miał opozycję w postaci Henryka Palczewskiego, guru awangardy rockowej – miłośnika choćby zespołów z kręgów RIO, które przeciwstawiano scenie prog-rockowej, symfonicznej. Ale Palczewski dostęp do mediów (gazety, czasem chyba – poprawcie mnie, jeśli się mylę – także radiowe występy) miewał, a mit jest w dużej mierze pochodną tego, że Genesis, Pink Floyd czy Yes to były zwyczajnie bardzo atrakcyjne komercyjnie zespoły w porównaniu z Magmą czy Henry Cow. Jeśli spojrzymy na sprzedaż na Zachodzie, wyjaśni ona bardzo wiele – tam dostęp był, ale publiczność dokonywała podobnych wyborów. Owszem, nie odebraliśmy lekcji z historii awangardy w „Minimaksie” czy sobotnim „Zapraszamy…” – nie było łącznika z awangardą jazzu (przynajmniej w czasach, które ja pamiętam), ani ze Studiem Eksperymentalnym, Warszawską Jesienią. Ale akurat te rejony miały oddźwięk gdzie indziej na antenie Polskiego Radia. Poza tym moim zdaniem istnieje nie tyle „problem Kaczora”, co problem jego najbardziej konserwatywnej publiczności, której lenistwo nie pozwalało prowadzić dalszych poszukiwań na własną rękę. No i problem samej Trójki, czy radia w ogóle, które nie potrafi znaleźć osobowości muzycznej porównywalnego kalibru.

4. Poza tym ważny wpływ na odbiór Kaczkowskiego (z tą całą grupą opozycji, która się usankcjonowała w latach 80., też zresztą wokół kilku dziennikarzy rozwijających się mediów muzycznych, których nb. bardzo cenię) miał oczywiście ów słynny sposób słuchania, metody doboru nagrań. Wszyscy fani słyszeli o „systemie znaczków”, wiedzą, że PK słucha płyty raz z obowiązku, a potem po raz drugi, żeby wprowadzić te przedziwne oznaczenia, mając mu ułatwić późniejszą pracę – i którymi siłą rzeczy kieruje się często później. Opozycja czytała nową brytyjską prasę, chłonęła podsumowania, rankingi i podważała metodę wyciągania muzyki z tego historycznego i krytycznego kontekstu – a Kaczkowski rzeczywiście, mam wrażenie, rzadko kierował się podpowiedziami świata krytyki zachodniej.

5. Dość krzywdzące jest w ogóle obciążanie jednego dziennikarza radiowego odpowiedzialnością za bieg historii. Bo niby dlaczego? Swój udział w urabianiu gustów generacji miał i Jarocin, i telewizja lat 80. (Kaczkowski poza jednym epizodem z telewizją się nie zadawał). Trudno nie zauważyć jednej ważnej cechy tamtego systemu, która zwiększała moc rażenia pojedynczych audycji. Otóż można tez było powiedzieć, że za czasów muzycznego sobotniego „Zapraszamy do Trójki” istniało CENTRALNE miejsce prezentacji nowości płytowych. Co wydaje się dziś kompletną abstrakcją – od dawna mamy sporą konkurencję w eterze, nie mówiąc o tym, że samo radio straciło ogromnie na znaczeniu jako źródło wiedzy o muzyce.
PRL potrzebował wyjątkowych pojedynczych przywódców opinii. Łamy gazet i anteny radiowe były nieco węższe, dostęp do płyt momentami nie istniał, każde napisane zdanie i wypowiedziane w radiu słowo miało mitotwórczą moc. Ta siła potęgowała każdy celny wybór i pogłębiała każdy błąd. A błędy popełniali wszyscy, włącznie z wybitnymi publicystami kulturalnymi „Polityki”, dla której sam piszę na co dzień. Gorszy był stan edukacji w specjalistycznych dziedzinach w mediach, a zarazem wyższe mniemanie o nieomylności dziennikarza. W pewnym sensie łatwiej było zadebiutować z wysokiego C (Kaczkowski debiutował przed mikrofonem prezentacją „Love Me Do” The Beatles – to dość, przyznajmy, niecodzienne). Za to najprawdopodobniej było dużo więcej czasu na spokojne słuchanie płyt, stąd te emocjonalne opowieści i osobiste więzi. Kiedy sam pisałem 15 lat temu prasową sylwetkę Piotra Kaczkowskiego na początek jego pracy w roli dyrektora Trójki, przegadałem sporo czasu z jednym z jego wiernych słuchaczy, który z radiem się nie rozstawał i powiedział mi coś, co nieźle oddaje sens tej radiowej pracy: – Kaczkowskiego wyróżnia to, że potrafi muzykę prezentować w sposób osobowy. Każdą rzecz, nawet banał, potrafi przedstawić w ciepły sposób – mówił mi wtedy. Może o to mu zawsze chodziło przez tych 50 lat?

Dziś pewnie będzie na ten temat dużo, i w Trójce, i wieczorem. Szykujcie argumenty.

Dorzucam do tego przydługiego tekstu (ale raz na jakiś czas taki temat się porusza na blogu) nowe Low, trochę poniżej ostatnich płyt tej uwielbianej przeze mnie grupy, zarówno „C’mon”, jak i „Drums and Guns”. Prostsze – o ile jeszcze można – a na pewno bardziej stonowane w brzmieniu dzięki produkcji Jeffa Tweedy’ego z Wilco. Oparte na akustycznych barwach. Jak zwykle silne śpiewanymi z zaangażowaniem i skupieniem partiami wokalnymi – tym razem wolę utwory z Mimi Parker na pierwszym planie. Zostańmy w temacie: po pierwszym słuchaniu „znaczki” znalazłyby się przy numerach 3, 6 i 8, 10. Przy drugim zacząłem się zastanawiać, czy szóstki nie zamienić jednak na jedynkę (czyli „Plastic Cup”). A w całości brakuje mi jeszcze przynajmniej jednego takiego szarpnięcia dynamicznego jak niezłe „Just Make It Stop”.

A swoją drogą, slowcore, folk rock, alt country (skoro już mowa była o Wilco) to nie były rejony muzyczne, które miały szczęście do Trójki w dawnych czasach. Nie da się uciec od analizowania tego medium pod kątem każdego ważnego w ostatnich dekadach gatunku.

LOW „The Invisible Way”
Sub Pop 2013
Trzeba posłuchać: „So Blue”, „Plastic Cup”, „Just Make It Stop”. Tego ostatniego posłuchacie tutaj.